Czy to wojna? Kraina wspinaczy w Dolinie Kobylańskiej

Dolina Kobylańska jest moją ulubioną dolinką podkrakowską. W czasach studenckich spędzaliśmy tu prawie każdy weekend. Towarzystwo wspinało się po wszystkich dostępnych skałach, a ja spędzałam przemiłe dni na smażeniu się w słońcu. Niestety relacja mojej siły do masy zawsze wypadała na niekorzyść siły, zatem wspinanie nigdy nie sprawiało mi zbyt wielkiej przyjemności 😉 Jego towarzyski aspekt jednak to zupełnie co innego.

W lekko pochmurny dzień wybrałam się na spacer z Flokim w Kobylany. Zaparkowaliśmy auto pod pizzerią (w dawnych czasach takich rarytasów tu nie było) i skierowaliśmy się w stronę wejścia do dolinki. I tu – zaskoczenie. Potok, który kilka lat temu płynął po prostu drogą, teraz płynie poskromiony głębokim betonowym korytem! Była to kiedyś niewątpliwa turystyczna atrakcja Kobylan. Droga wiodła potokiem, którym okoliczni mieszkańcy dojeżdżali do swoich domów. Problem pojawiał się dopiero, gdy woda nieco wezbrała. Wtedy wjazd na drogę groził zatopieniem każdego cinquecento 😉 Dziś niestety po atrakcji turystycznej nie ma już śladu, ale jestem pewna, że mieszkańcy odetchnęli.

Kobylany stawiają na promocję.   “Zamieszkaj – wypoczywaj – inwestuj” hasło promocyjne miejscowości jest nawet na tabliczkach z nazwami ulic.

 

 

Prawdę mówiąc nie miałabym nic przeciwko zamieszkaniu w tym niezwykle urokliwym miejscu.

O, można tu na przykład mieszkać tak – pod samą skałą. Niewiele miejsc w Polsce oferuje takie atrakcje.

 

Docieram do wejścia w dolinę, a tam dwie wojskowe ciężarówki. Czyżbyśmy weszli w  stan wojny? Tylko z kim? Na szczęście samochody są na polskich blachach 😉 Wygląda na to, że jedyne co nam grozi to wejście w sam  środek manewrów Wojska Polskiego.

O! Po tej skale (po lewej) wspinał się nasz dobry kolega. Nie byłoby w tym nic dziwnego, albowiem niezłym wspinaczem był, gdyby nie fakt, że było to już po znacznym spożyciu, a na dodatek… na bosaka 🙂  Asekuracja w postaci dwóch rosłych chłopów stojących z otwartymi ramionami pod skałą na szczęście okazała się wystarczająca.

 

 

 

Dawno, dawno temu byłam z każdą skałą i drogą w Kobylanach po imieniu. Dzisiaj… pamiętam już tylko niektóre z nich. Na przykład ta po prawej, z charakterystycznymi dziurami na wysokości dobrych kilku metrów pozostaje dla mnie obecnie zupełnie incognito… Chociaż… a może to droga nazywana Plemnikiem? Topografia mogłaby na to wskazywać 🙂

Wychodzimy z Flokim na główną polanę Doliny Kobylańskiej. Szara Płyta  w całej okazałości przed nami. Niby skały stoją jak stały, ale jednak sporo się tu zmieniło. Pojawiły się wbetonowane na stałe ławki i wiata dla amatorów ogniskowych kiełbasek. I krzaki… jak wszędzie dużo wyższe niż w moich wspomnieniach.

Na tej polanie pewnego razu rozbiliśmy na namioty i spędziliśmy cały weekend, aby nie tracić czasu na dojazdy z Krakowa. W niedzielny poranek myłam włosy w płynącym doliną potoku, którego temperatura mimo wiosennej aury była jak najbardziej zimowa. Czego jednak nie zrobi się dla czystych włosów 😉 Spędziliśmy wtedy przesympatyczny sobotni wieczór przy ognisku, zajadając smaczne kiełbaski i przepijając je piwem marki Van Gerst, dostępnym w wyjątkowo promocyjnej cenie w marketach sieci Plus. Dołączyła do nas para wspinaczy, którzy żywili się wyłącznie musli. Jakżeż nam było ich wtedy żal 😉

Na polanie poza grupą młodzieży (zapewne jakaś klasa wybrała się na jednodniową wycieczkę) pełno wojska. Szkolenia skałkowe w toku.

Jeden z wojaków wspinających się na Żabiego Konia (to ta skała z krzyżem na szczycie) krzyczy z góry: “Blok! Już nie dam rady!” Z dołu dobiegają okrzyki: “Stary, k…a, dajesz!”. Z góry: “Nie mam już k…a pary!” Ech, skądś pamiętam te okrzyki 🙂

Drogi wspinaczkowe na Żabim Koniu z tego co pamiętam techniczne są dość łatwe, jednak wysokość skały robi swoje. Jak na warunki Doliny Kobylańskiej Żabi Koń jest wysoki i może przyprawić o zawroty głowy.

Szara Płyta zaś jest najeżona dość trudnymi trasami dla bardziej zaawansowanych wspinaczy. Spod niej można natomiast zrobić piękne zdjęcie polany – tym razem to się nie uda, skały broni pies, wyraźnie negatywnie nastawiony do Flokiego.

 

 

Po prawym zboczu doliny pnie się w górę ścieżka. Wspinamy się z Flokim po stromych schodach. Obawiam się nieco o psa, bo ścieżka jest bardzo stroma, ale okazuje się, że on znacznie lepiej ode mnie radzi sobie na stromiźnie. Tam gdzie ja z bólem stawiam kroki na wysokich schodach, Floki niewiele myśląc przeskakuje po dwa stopnie! Ma fantastyczną skoczność!

 

 

Na końcu ścieżki stoi kapliczka. Niestety… dość kiczowata 😉

 

Schodzimy na dół, Floki przeskakuje po kilka metrów na raz! Wymarzony pies dla wspinacza 🙂 Na dole spotykamy sympatycznego oficera (nie znam się na stopniach wojskowych, ale ten pan jako jedyny obserwuje, a nie wspina się, zatem wnioskuję, że musi być wyższy rangą). Pan oficer szybko zaprzyjaźnia się z Flokim stwierdzając, że jego pies mógłby Flokiego zjeść na śniadanie… Powodzenia 😛 choć chciałabym zobaczyć tę bestię 😉

Przez dolinę płynie potok, po niedawnych deszczach miejscami dość błotnisty. Floki za wszelką cenę stara się ominąć wodę. Tam, gdzie nie jest to możliwe przeskakuje przez potok.

Jestem coraz bardziej pełna podziwu dla jego skoczności! Z mocnymi tylnymi nogami podczas skoku wygląda jak zając 🙂 Trzeba go chyba zapisać na zajęcia agility (to taka dyscyplina sportowa z torem przeszkód dla psów).

Przechodzimy wąską ścieżką wśród traw, z naprzeciwka idzie dwoje ludzi. Floki bez smyczy, przecież tutaj nic mu nie grozi. Tymczasem… trawy po pas i nie widać, że tych dwoje ludzi prowadzi na smyczach dwa sporych rozmiarów psy, niezbyt sympatycznie nastawione do poznawania nowych kolegów. Wrzeszczę “Floki, Floki!!” A Floki ma mnie tam, gdzie słońce nie dochodzi 😉 Na szczęście udaje mi się go złapać na smycz i nie dochodzi do bolesnej konfrontacji. Ufff…

A głóg sobie kwitnie, jakby nigdy nic.

 

Wędrujemy z Flokim wzdłuż doliny, nie napotykając na swojej drodze zupełnie nikogo. Na tym właśnie polega urok spacerowania w środku tygodnia 🙂 Mijamy Płetwę, samotną skałę wystającą jakby znikąd w samym sercu doliny.

Floki wącha przydrożne chwasty, bezbłędnie wyszukując wśród żółtych jaskrów bogate w odżywcze składniki trawy – psie witaminy.

 

Dolina powoli się kończy. Wychodzimy spomiędzy skał, które od kilku kilometrów towarzyszyły naszemu spacerowi na otwartą przestrzeń.  Po obydwu stronach drogi szumią zielone łany jęczmienia.

 

 

Przechodzimy wzdłuż pól docierając nagle do całkiem świeżej budowy. Rewelacyjne miejsce na wybudowanie domu! Okazuje się, że doszliśmy do jakiejś wsi. A w każdym razie sięga tutaj ulica Borowa. W jakiej miejscowości – nie wiem. Może to Będkowice? Kto wie. Nie spodziewałam się cywilizacji u górnego wylotu Doliny Kobylańskiej. Niestety, cywilizacja obecnie jest wszędzie.

Szeroką, acz wyboistą drogą zmierzamy z powrotem do Kobylan. Chętnie poszłabym dalej, zwiedzić nieznane, ale powstrzymuje mnie auto zostawione u wylotu dolinki.

Choć wracamy tym samym szlakiem, idąc w przeciwnym kierunku zauważam zupełnie inne miejsca niż te, które zwróciły moją uwagę, gdy szliśmy pod górę.

Na przykład przy samej ścieżce natrafiamy na szkielet wigwamu. Sklecony niezbyt wprawnymi rękami, wygląda jakby miał osunąć się na ziemię przy pierwszym podmuchu wiatru. A jednak stoi, jeszcze 😉

 

 

Nad lasem kołuje jakiś drapieżny ptak. Myszołów? A może coś innego. Zatacza wielkie koła, poszukując ofiary. Na szczęście Floki jest na tyle duży, że nie muszę się o niego bać 😉

 

 

Tymczasem nad doliną fruwają też inne stworzenia o dość ludzkich kształtach. Klnąc w niebogłosy spływają w dół po linie rozpostartej między Żabim Koniem, a drzewem po drugiej stronie doliny. Chętnie przejechałabym się na takiej tyrolce, dużo adrenaliny i jeszcze więcej przyjemności! Może czas wstąpić do polskiej armii? 😉

 

 

 

 

 

Po drugiej stronie doliny inny wojak zmaga się z przejściem po linie. Z daleka wydaje się to łatwe, w rzeczywistości wymaga wiele siły i psychicznego spokoju.

Przechodzimy żwawym krokiem przez ostatnią (lub pierwszą, zależy skąd spojrzeć) polanę. Obmywam Flokiemu łapy w potoku, próbując pozbyć się z nich kilogramów błota. Z kiepskim skutkiem 😉

Czas wracać do domu. Po drodze mijamy chałupkę wyjętą z innej epoki.. Krzywe ściany, pomalowane na jasny błękit, drewniany płot, który dawno nie zaznał malowania, dach odnowiony – pokryty niezbyt pasującą do scenerii papą. Trawnik ładnie przystrzyżony, ktoś chyba dba o to miejsce. “Zamieszkaj – wypoczywaj – inwestuj”… rozbrzmiewa w mojej głowie jak zdarta płyta…

3 Replies to “Czy to wojna? Kraina wspinaczy w Dolinie Kobylańskiej

  1. No, proszę, szczęściarz z Flokiego:)
    Trafil na dobrą panią, na dobrego fryzjera , trudno go poznać w tym nowym image’u :)).
    A na dodatek pani się psince trafiła aktywna, nie przepdająca za nudą. To psi raj na ziemi, Floki, prawda? Pozdrów swoją Panią ode mnie, piesku;))

  2. Przypomniały mi się studenckie czasy. Też tu bywałam, próbowałam się wspinać, ale po jakimś czasie zrezygnowałam. Nie stać mnie było na sprzęt.
    Ten potok na drodze doskonale pamiętam. Muszę się znów wybrać.

  3. Dla mnie właśnie ten potok płynący ulicą, był główną atrakcją. W mojej pamięci pozostanie jako magiczne miejsce i prawdziwy unikat. Teraz to zwykła droga z betonowym “korytem” 🙁 Nie potrafię, jakoś przeboleć tej okropnej zmiany.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *