I znów przez pola!

Przyznaję się bez bicia. Jestem potwornym śpiochem. Codzienny proces budzenia się do życia trwa u mnie znacznie dłużej niż u przeciętnego obywatela. Urozmaicony kilkunastoma dzwonkami budzika (dziękuję ci dobry człowieku, który wynalazłeś funkcję “drzemki”!) zazwyczaj zajmuje około 40 minut.

Bywają jednak takie dni, gdy otwieram oczy z przyjemnością i coś mówi mi: “Wstawaj! To będzie piękny dzień!”. Rzadko zdarza się to w dni pracujące, rzadko bywa tak w Krakowie. Być może dlatego, że wstawanie w Krakowie wiąże się z godzinnym posiedzeniem w łazience, układaniem włosów, robieniem makijażu i innymi zupełnie bezsensownymi czynnościami. Na dodatek w perspektywie jest cały dzień drobienia na szpilkach, bo przecież na płaskim ludziom się nie pokażę.

Co innego jednak w moim górskim zaciszu. Tam takie dni łatwej pobudki zdarzają mi się znacznie częściej. Tak jak tego lipcowego poranka (chyba już tęsknię za latem).  

Być może w pobudce pomógł mi zimny mokry nos Flokiego, szturchający mnie nieco zbyt nahalnie. Być może był to pierwszy promień słońca zaglądający przez okno z okrzykiem: “Pobudka! Wstawaj!”. Faktem jednak jest, że gdy tylko odchyliłam lewą powiekę, wiedziałam, że czas wstać.

Siódma rano. Wakacje. Włosy w kucyk, getry, bluza, gumiaki i przed siebie!

Floki przeszczęśliwy! Schodzimy w dół do naszego ścieku spływającego ze wsi, a tam szeroki na kilka metrów pas trawy położony przez wodę. Nigdy wcześniej nie widziałam tutaj takiego zjawiska. Nasz potoczek zazwyczaj płynie wąską strugą żłobiąc głębokie meandry w miekkiej glinie. Tym razem wygląda jednak na to, że w nocy płynęła tędy prawdziwa rzeka. Rzeczywiście w nocy lało jak z cebra.

Znajdujemy w miarę wygodne przejście i wspinamy się na wzgórze po drugiej stronie strumienia. Floki szaleje wśród wysokich traw, ginąc mi co chwilę z pola widzenia.

Choć to jeszcze lipiec, trawy powoli zaczynają już usychać. Za zasłoną uschniętych polnych chwastów na horyzoncie widać lekko zamgloną wierzę kościoła.

Przecinamy polną drogę zmierzając wyżej i wyżej. Nie spotykamy żywej duszy. Cisza, spokój, tylko od czasu do czasu słychać dzięcioła stukającego w drzewo w pobliskim lesie. Skowronki świergoczą gdzieś wysoko nad nami. Dziś sama czuję się jak skowronek. Mogłabym śpiewać na całe gardło ciesząc się pięknem tego letniego poranka!

 

 

 

 

 

 

 

 

Wspinamy się pod górę. Cel – zobaczyć jak wstaje dzień nad Tatrami. Przeskakujemy przez elektryczne pasterze, brodzimy w błocie i morzu traw. Nie wiem kto jest szczęśliwszy – ja czy Floki 🙂

Moje śliczne zazwyczaj psisko po chwili wygląda jak paskudny wiejski kundel. Futro mokre i skudlone, mnóstwo rzepów i innego świństwa powczepiane we włosy. Mam wrażenie jakby czas cofnął się do początku maja, kiedy mój kudłacz pojawił się na progu. Oj czeka mnie sporo wyczesywania.

 Oj… Na drodze leży krecik 🙁 Biedaczek… Wygląda zupełnie jak ten z czeskiej kreskówki, z tą jedynie różnicą, że ten konkretny egzemplarz jest znacznie bardziej nieruchomy. Nieproporcjonalnie wielkie przednie łapki już nie wydrążą żadnego korytarza 🙁 Przyroda rządzi się swoimi prawami. Pogrążona w zadumie nad kruchością życia mijam nieszczęsnego krecika. Na szczęście Floki nie wykazuje większego zainteresowania.

Osty pną się w górę. Kolczaste paskudy są znacznie wyższe ode mnie, co może nie jest wielkim osiągnięciem przy moich 160cm wzrostu, ale mimo wszystko nie podoba mi się takie wysokie paskudztwo.

Czemu takie wielkie nie są na przykład rumianki? Ładne to, wesołe, można by się pod płatkiem schować jak pod parasolem. A taki oset – tylko kłuje i psuje krajobraz. Dziwnie ta przyroda wykombinowała sobie pewne sprawy.

Skupiam się więc na tym co ładne.

I na tym co smaczne 🙂 Pod lasem natrafiam na poziomkę. Jedną niestety, ale lepsze to niż nic. Mam cię, zjem cię 🙂 Mniam. Słodki smak lasu nie może się równać z niczym innym. Poziomki to moje ulubione owoce lasu. Może dlatego, że nie da się ich zbierać wiaderkami jak borówek, a gdy trafi się na kilka sztuk czuje się, że to coś rzeczywiście wyjątkowego.

Na grzyby jeszcze nieco za wcześnie. Na razie znajduję tylko sporo “psich” grzybów. Ciekawe dlaczego tak się mówi, przecież psy grzybów nie tykają, nieważne czy tych dobrych, czy niejadalnych. A może określenie psie grzyby jest tylko regionalizmem? Jak mówicie na niejadalne grzyby w innych rejonach Polski?

 

 

 

 

Przechodzimy przez gęsty las, aby przedostać się na polanę po drugiej stronie wzgórza. Na skraju polany ciekawe zjawisko – trzy pojedyncze drzewa – świerk, sosna i modrzew. Pełen przekrój lasu iglastego w jednym miejscu.

A po Tatrach ani śladu 🙁 Znowu się przede mną schowały. W tym roku są wyjątkowo niełaskawe. Cóż, może odpracują to w następnym sezonie.

Nie zmienia to jednak faktu, że poranek jest przepiękny!  Idziemy chwilę grzbietem rozglądając się na boki.

W tych okolicach prawie zupełnie nie ma pól uprawnych. Większość ziemi pokrywają łąki, czasem zdarzy się pole ziemniaków. Tym bardziej zaskakuje mnie gdy natrafiam na owies. Wyjątkowo wdzięczne zboże, z uroczymi delikatnymi ziarnami na cienkiej łodyżce. Na codzień widuję go w wersji nieco mniej atrakcyjnej – płatków owsianych. Co przypomina mi, że nie zjadłam śniadania, zaczynam więc odczuwać w brzuchu narastającą chęć na gorącą owsiankę z jabłkiem i cynamonem 🙂 Czas powoli kierować się w stronę kuchni.

 

Floki wygląda jak zmoknięty muminek. Gdzie jest mój pies, ja się pytam! Oddajcie mi moje puchate stworzonko! Na dodatek Floki panicznie boi się suszarki, będzie się więc tak prezentować jeszcze przez dłuższą chwilę.

W gumiakach chlupie woda. Chyba pękły, bo wchodząc do każdej kolejnej kałuży czuję coraz głośniejsze chlupotanie. Decathlon nie sprostał intensywnemu użytkowaniu.

Nad wsią zbierają się chmury, liczę jednak na to, że znikną. Mgła poszła w dół, nie powinno ich więc tu w ogóle być.

A pod stopami zielone listki, skrywające w swych kielichach krople rosy. Pamiętam, wiele lat temu wspinając się po stromym zboczu w którymś z Beskidów spijałam krople ze wszystkich napotkanych liściastych kielichów. Rosa miała cudownie rześki smak wiosennego poranka. Bliżej natury być już nie można…

 

W błocie wyraźny odcisk stopy ssaka z rzędu parzystokopytnych, a mówiąc wprost – krowy. Łazi ich tu całe mnóstwo, czasem czuję się jak na dzikim zachodzie.

Ukryta w trawie młodziutka purchawka. Jeszcze kilka tygodni i będzie można rozsiać jej wnętrze wokoło. Z dzieciństwa zostało mi zamiłowanie do rozdeptywania purchawek 🙂

Owsianka coraz bliżej. Trzeba jeszcze oczyścić siebie i Floczka z wszędobylskich rzepów. Nazbieraliśmy ich całkiem sporo.

Jeszcze tylko spojrzenie na cudnie różowe kwiaty, sięgające prawie dwóch metrów wysokości. Rosną w sporych kępach, w niedużej odległości od strumienia. Kto wie, co to takiego?

Czas do domu. Po takim spacerze niewiele więcej potrzeba mi do szczęścia (poza owsianką oczywiście). Kawka na tarasie, dobra książka… Tak powinno wyglądać życie…

6 Replies to “I znów przez pola!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *