Kilka godzin w Bolonii – mój pierwszy raz z geocaching

Moja przygoda z Bolonią, zaczyna się w zupełnie innym włoskim  mieście, w stolicy mody – Mediolanie. A konkretniej na dworcu w Mediolanie, z którego muszę przedostać się do znanej mi głównie z najstarszego na świecie uniwersytetu Bolonii.

Nie planowałam poświęcać temu miejscu nawet linijki, jednak budynek mediolańskiego dworca tak mnie urzekł, że nie mogłam się oprzeć. Ogromne hale pełne podróżnych, wielki przeszklony dach, przepięknie rzeźbione detale. Sympatyczny Włoch pomagający zakupić właściwy bilet za drobne “co łaska”, nie mniej niż 1 EUR.

Podróżuję z koleżanką, całe szczęście – nie chciałabym znaleźć się sama w tym włoskim chaosie. Pięknym, ale jednak chaosie.

Wszystkie perony mieszczą się w ogromnym przeszklonym tunelu. Pociągi wjeżdżają w jego czeluść jeden obok drugiego, a potem wyjeżdżają tą samą drogą. Nie da się przejechać przez dworzec na przestrzał.

Wiele pociągów wygląda jak nasze mocno zasłużone wagony PKP. Jakże miłe jest więc nasze zaskoczenie, gdy po krótkich poszukiwaniach okazuje się, że nasz wehikuł należy do zdecydowanie nowszej ery. Zatapiamy się w wygodnych fotelach,  by po krókiej chwili wyruszyć w drogę.

Wsiadając jeszcze nie wiemy co nas czeka. Tymczasem nad naszymi głowami na ekranie wyświetlane są informacje na temat przebiegu trasy. I prędkości. Przede wszystkim prędkości.

“Najpierw powoli jak żółw ociężale,  ruszyła maszyna po szynach ospale…” 

Nic z tych rzeczy. W ciągu kilku minut na ekranie pojawia się  290 km/h, 294 km/h, 298 km/h i wreszcie… 300 km na godzinę! Nigdy nie jechałam po lądzie z taka prędkością. Krajobraz za oknem przesuwa się jak filmowe klatki wyświetlane w przyspieszonym tempie. 200 kilometrów przemierzamy w godzinę. Tak można podróżować 🙂

Lądujemy na dworcu w Bolonii. Na szczęście nasz hotel jest tuż, tuż, więc tylko chwila na odświeżenie i pędem w miasto! Jutro całodzienne spotkanie, trzeba więc wykorzystać to popołudnie do maksimum.

Zaczynamy zwiedzanie od jednej z miejskich bram położonych niedaleko dworca. Bramy otaczają starą część miasta, gdzieniegdzie połączone są pozostałościami murów obronnych, w innych miejscach stoją zupełnie samotnie, tak jak brama na zdjęciu obok.

Mijamy przepiękne rozłożyste schody. Niestety nie zdążymy sprawdzić dokąd prowadzą. Plan naszego zwiedzania jest bowiem dość wyraźnie określony. Śledzimy tak zwane “cache”. Co to takiego, spytacie?

Dla mnie to też nowość. Dopiero moja towarzyszka podróży wyjaśnia mi powód swojego zamiłowania do odkrywania nowych miejsc.  Otóż… jej głównym zajęciem jest  poszukiwanie skarbów 🙂 Brzmi dumnie, tymczasem, chodzi o bardzo prostą zabawę. Pan Kowalski ukrywa niewielkie pudełeczko w ciekawym mejscu chowając w nim niedużą kartkę (tak zwany “log book”). Następnie wrzuca informację o tej skrytce na jednej ze stron społeczności “geocaching” np. www.geocaching.com . Osoby zalogowane na stronie, gdy wybierają się akurat w rejon, w którym Kowalski umieścił swojego “cache’a” mogą odwiedzić to miejsce, znaleźć pudełeczko, wpisać się do “log book’a”, a następnie zarejstrować na stronie informację, że byli w tym właśnie miesjcu. To w dużym uproszczeniu.

Zabawa rozpropagowana jest na całym świecie. Czasem w pudełeczkach można znaleźć drobne przedmioty pozostawione przez kogoś, kto chciałby, żeby jego drobiazg trafił w konkretne miejsce na świecie.

Można znaleźć na przykład niewielkie “coś” z informacją – “I come from Belgium. Please take me to Australia” albo “I come from Japan, take me for a journey around the world”. Każdy, kto zabierze przedmiot podaje na stronie informację dokąd ten przedmiot zabiera. W ten sposób można śledzić historię podróży na mapie.

Wróćmy jednak do Bolonii. Przemierzamy ulicę o wiele mówiącej nazwie Via Malcontenti, aby dotrzeć do pierwszego “cache’a”. Po drodze mijamy uliczkę z sympatycznymi restauracjami. Polecono nam ją w hotelu, zapewne trafimy tutaj nieco później na prawdziwie włoską przekąskę.

Wszystkie trasy w Bolonii prowadzą pod arkadami. Na głównych ulicach chodniki są poprowadzone właśnie w tych arkadowych podcieniach. Trudno się dziwić – na ulicy taki ruch, na dodatek tak zupełnie nie skoordynowany, że aż starch byłoby się tam zapuszczać.

Z nieocenioną pomoca GPS’a, który jest nieodzownym narzędziem każdego poszukiwacza skrytek, docieramy w miejsce gdzie powinnyśmy zacząć poszukiwania skarbu. Miejsce urocze – rzeczka płynąca kanałem przez sam środek miasta. Tak skutecznie ukryta, że gdyby nie wskazówki z geocaching, na pewno nie udałoby nam się tutaj trafić. No dobrze, ale gdzie ta skrytka?

Na ścianie naprzeciwko widocznego kanału znajduje się niewielkie okno. Zamknięte. Jednak, gdy się je uchyli otwiera się widok na drugą część kanału! Stoimy na mostku, którego jeden bok jest pełną ścianą. Tylko to niewielkie okno pozwala zobaczyć co jest dalej.

Jeszcze raz utiwerdzam się w przekonaniu, że gdyby nie poszukiwania na pewno byśmy tu nie trafiły. Tymczasem miejsce jest niezwykle urokliwe. Wąski kanał pomiędzy niedużymi kamieniczkami.  Wszystko utrzyymane w ciepłych śródziemnomorskich odcieniach żółcieni i pomarańczu.

Po dłuższych poszukiwaniach znajduję swojego pierwszego w życiu “cache’a”! 🙂 Radocha jak w przedszkolu.  Nie powiem Wam dokładnie gdzie był, szukajcie sami 😉  Natomiast zaskakuje mnie rozmiar skrytki. Wprawdzie na stronie była określona jako skrytka “nano”, ale nie spodziewałam się, że może być mniejsza od paznokcia! W maleńkiej metalowej tulejce ktoś wcisnął całkiem pomięty logbook. Aby cokolwiek w nim wpisać, trzeba mieć nielada zdolności mikrokaligraficzne.

Pierwszy cache zaliczony! Możemy więc pędzić dalej. Pędzić, bo czasu nie mamy zbyt wiele. Zwiedzanie w wersji super szybkiej. Bardziej po to, żeby ocenić czy warto kiedyś wrócić tu na dłużej, niż żeby dokładnie poznać miasto.

W zasadzie powinnyśmy były wypożyczyć skuter. Jak na Italię przystało wokół roi się od skuterów. Na wąskich uliczkach jest to zdecydowanie najbardziej elastyczna forma transportu.

Równie szybki mógłby być jedynie rower, ale nie cieszy się on w Bolonii zbytnią popularnością. Może dlatego, że nie obowiązują tutaj przepisy ruchu drogowego. Albo inaczej – nawet jeśli obowiązują, to są albo całkiem nielogiczne, albo zupełnie nierespektowane. W każdym razie nie odważyłabym się wyjechać tu na rowerze na ulicę. Tak samo chyba pomyślał właściciel tego roweru – wygląd na to, że porzucił go już jakiś czas temu.

Docieramy do jednej z głównych ulic, z której wreszcie widać nasz najbliższy cel – wieżę Asinelli, z której rozpościera się widok na całe miasto. Budowla ma 97 metrów wysokości, znacznie więcej niż wszystko co wyrosło dookoła.

Podchodzimy bliżej, skąd wyraźnie widać, że wieże są dwie. Jedna znacznie niższa. Już podczas budowy okazało się, że jest znacznie odchylona od pionu i w związku z tym nigdy nie ukończono jej budowy. Przez plątaninę kabli zasilających jeżdżące po Bolonii trolejbusy trudno uchwycić surowe piękno obydwu wież.

Po wąskich drewnianych schodach wdrapujemy się na górę. Wprawdzie letnie
upały już dawno za nami, ale temperatura powietrza nadal dość wysoka. Po kilku
piętrach zadyszka osiąga poziom zdecydowanie ponadprzeciętny. Na nic chodzenie
po górach, żeby tu się nie zmęczyć, trzeba zacząć trenować bieganie po
schodach.

Na szczęście co kawałek w grubych murach wykuto nieduże okna. Dzięki nim po pierwsze do środka napływa nieco świeżego powietrza, którego orzeźwiający powiew w tej sytuacji jest po prostu zbawienny. Po drugie prze te wąskie otwory powolutku otwiera się przed nami panorama Bolonii.

W niektórych oknach turyści zostawiają drobne monety, traktując stare mury najwyższej bolońskiej wieży jak nie przymierzając fontannę. Można i tak.

Wygląda jednak na to, że znaleźli się i amatorzy przechodzenia przez co większe otwory okienne. W jednym z okien nie dość, że zamonotowano kratę, to jeszcze opleciono ją drutem kolczastym.

Wreszcie po kilkunastu minutach mozolnej wspinaczki docieramy na szczyt. Jesteśmy na najwyższej wieży Bolonii, zatem widać stąd dosłownie wszystko co widać być może.

Jak okiem sięgnąć ciągną się pokryte czerwoną dachówką kamienice i pałace starego miasta. Wśród nich wytyczone główne ulice. Z góry wydają się bardzo wąskie, nie widać bowiem tych części, które skryte są pod arkadami.

A w tle urokliwe zielone wzgórza. Na jednym  z nich ogromna bazylika di San Luca. Z daleka wygląda przepięknie, ale niestety nie wystarczy nam czasu aby ją odwiedzić.

W XII i XIII wieku Bolonia była miastem o niezwykłej liczbie wież. Szacuje się, że mogło ich być nawet około 180! Nie wiadomo dokładnie po co miastu było aż tyle wież. Może po prostu każdy z możniejszych rodów stawiał swoją wieżę, aby tylko prześcignąć sąsiadów. W każdym razie do dzisiaj z tego mrowia kamiennych gigantów pozostało raptem kilkanaście ostańców. Zamiast malowniczych średniowiecznych wież w oddali powstałą współczesne wieże – poza granicami starej Bolonii budują się nowe osiedla. Paskudy…

Wychylam się znacznie, aby spojrzeć na niefortunną wieżową sąsiadkę. Jest prawie o połowę niższa od Asinelli, ma raptem 48 metrów.

Warto wspiąć się na samą górę, aby obejrzeć wszystko wokół, zanim zacznie się prawdziwe zwiedzanie. Schodzimy na dół mając już pewne pojęcie o tym co chcemy zobaczyć. Udaje nam się również mniej więcej zlokalizować miejsca, w których będziemy szukać kolejnych skrytek. Ale o tym już w innej odsłonie…

Jeśli chcesz poczytać o moich innych korpo-wycieczkach, zajrzyj tutaj:

Relacja z Aten

Relacja z Bergen

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *