Lubań zdobyty, grzyby zebrane, tajemnica czystych habitów rozwikłana

Dziewiąta rano, pogoda niewyraźna, ale ambitnie postanawiamy zdobyć Lubań. Jeden z tych szczytów w Gorcach, dokąd jakoś dotychczas nogi mnie nie poniosły. Co ciekawe mojej mamy, która była na prawie każdym pagórku w Polsce również, zatem w ramach zacieśniania więzi matczyno-córczanych wybieramy się na Lubań razem.

Wysiadamy z auta w Ochotnicy Dolnej, na ogromnym parkingu przed urokliwym drewnianym kościołem z początku XIX wieku. Przed nami 2 godziny i 45 minut marszu pod górę niebieskim szlakiem. Planujemy wrócić do Ochotnicy zielonym szlakiem, który wyprowadzi nas nieco powyżej kościoła, skąd główną drogą wrócimy do samochodu.

Kilkaset metrów wśród zabudowań. Później błotnistą drogą pod górę. Idziemy, idziemy, a szlaku ani śladu. Powoli zaczyna w nas rosnąć zaniepokojenie. Tylko Floki zupełnie nie przejmuje się dokąd idziemy, merdając kikutkiem ogona buszuje po krzakach.

Po chwili spotykamy kilkoro dzieci wracających z “borówkobrania”. Dopiero od nich dowiadujemy się, że szlak wiedzie i owszem niedaleko, ale zupełnie nie tędy.

Musimy cofnąć się całkiem spory kawałek drogi i dopiero po dłuższych poszukiwaniach udaje nam się odnaleźć ścieżkę nad strumieniem wyjątkowo skutecznie ukrytą w krzakach. Wiedzie prosto w las. Niebieski szlak oznaczono na starej stodole, która schowana w lesie w żaden sposób nie pomaga błądzącym turystom.

W lesie sporo grzybiarzy. Sympatyczne panie z typowo śląskim akcentem oznajmiają nam, że grzybów jak na lekarstwo. Coś tam jednak niosą. Nadzieja więc w nas kiełkuje. Odtąd rzadko spoglądamy w górę, raczej pod nogi 😉

Błotnistą drogą pod górę. Niezbyt stromo, ale ciągle w górę. Przyjemnie. Lekka zadyszka od czasu do czasu dobrze robi.

Po chwili znajdujemy pierwsze zachęcające kapelusze. Aksamitna powłoczka, a pod spodem… paskudnie czerwona noga 🙁 Oszusty wstrętne…

 

Kawałek dalej jednak nasze uporczywe wpatrywanie się w glebę zostaje nagrodzone. Z trawy wystaje śliczny czerwony kapelusik. Po naszemu “marcinek”. W innych stronach Polski pewnie nazywa się te kozaki inaczej. Jedno jest pewne – młody marcinek przypomina… Sami popatrzcie 😉

Drugą charakterystyczną cechą marcinków jest ich całkowite zrobaczywienie… Nawet młode okazy rzadko bywają zdrowe. Tym razem zbieramy ich sporo, niestety zdecydowana większość nadaje się jedynie do wyrzucenia.

 

Ostatnie kroki przez las i nagle… wystrzały! Floki wpada w panikę i pędzi przed siebie na złamanie karku. Cudem udaje mi się go przywołać i wziąć na smycz, gdy strzały ponawiają się. Pies wariuje, a my nie bardzo wiemy co robić.

Pierwsza myśl – ktoś chce zastrzelić biegającego samopas Flokiego. Po ostatniej dyskusji z pracownikiem Gorczańskiego Parku Narodowego na Starych Wierchach jestem w strachu. Jeśli jednak nie Floki jest celem, to kto? Sarenek wprawdzie nie przypominamy, ale czy myśliwi z daleka to zauważą mam pewne wątpliwości. Mama krzyczy: “Nie strzelać!” 🙂 Ciekawe czy na wiele się to zda. Strzały umilkły na dłuższą chwilę, decydujemy się więc wyjść na polanę. A tam…

Ojciec z synem próbują wywieźć drewno z lasu. Każda próba odpalenia traktora to strzał 🙂 Czyżby z gaźnika? 🙂

Nieco uspokojone idziemy dalej, przechodząc przez polanę Folwarki z pozostałościami po drewnianych zabudowaniach.

Jak przy każdym szlaku w polskich górach co krok to kapliczka. I tutaj nie może być inaczej. Zauważyłam, że prawie każdy szlak w Gorcach to obecnie szlak papieski. Oczywiście nie zamierzam podważać zasług naszego papieża, ale mam dziwne wrażenie, że nazywanie każdej ścieżki, na której kiedykolwiek postawił stopę szlakiem papieskim to lekka przesada. Szczególnie, że kochając góry stawiał stopy na prawie każdym kamieniu w okolicy 😉

Cóż to za dziwadło rośnie przy ścieżce? Niebiesko-fioletowe rozczapierzone kwiaty, pod nimi żółte i pomarańczowe dzwonki, a wszystko na jednej łodydze przypominającej pokrzywę. Google twierdzi, że to pszaniec gajowy. Nieco więcej o tej ciekawej półpasożytniczej roślince znajduję na blogu przyrodniczym. Zainteresowanych zachęcam do lektury.

Przy drodze znów czerwone kapelusze. Tym razem jednak w białe kropki. Urocze. A tuż za nimi… prawdziwki! Dwa jasnobrązowe kapelusze dumnie unoszące się na białych nogach. Na północy nazwaliby je borowikami, mimo, że na borówki mówią jagody… brzmi zupełnie nielogicznie 😉 Dla mnie to zawsze będzie prawdziwek.  Pierwszy dzisiaj, ale nie ostatni.

 

 

 

 

 

 

 

Pierwsze spojrzenie w stronę Lubania. A nad nim powoli zbierają się chmury. Obłoczki podszyte szarością… Choć na razie świeci słońce, nie wygląda to zbyt optymistycznie.

Tym bardziej, że im wyżej tym więcej chmur pojawia się na niebie. Panorama Gorców pod coraz ciemniejszymi chmurami. Od Turbacza, przez Jaworzynę Kamienicką. aż po Gorc.

Coś pełza po ziemi. Na szczęście tym razem to tylko padalec. Nazwa niepiękna, a stworzonko całkiem ładne. Połyskliwa skóra w kolorze cappuccino mieni się w słońcu. Trudno uwierzyć, że to nie wąż, a beznoga jaszczurka.

Z góry słychać coraz głośniejsze mruczenie. Wygląda na to, że burza raczej nas nie ominie. Rozsądek podpowiada, że należałoby zejść na dół. Ambicja pcha nas w górę. W ten sposób unieruchomione przeciwstawnymi siłami zasiadamy pod ogromnym bukiem na drugie śniadanie. Wprawdzie ponoć nie powinno się spędzać burzy pod drzewem, ale to konkretne drzewo wygląda jakoś tak bezpiecznie 😉

Przeczekanie okazuje się właściwą taktyką. Po chwili słychać, że burza się oddala, możemy więc wznowić wędrówkę na Lubań. Dochodzimy do grzbietu, gdzie nasz niebieski szlak łączy się z zielonym i czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim. Do Lubania jeszcze 20 minut, jeśli wierzyć przełamanej na pół tabliczce.

Te ostatnie 20 minut to najgorsza część wycieczki. Stroma kamienista ścieżka wiedzie ostro pod górę. Idziemy noga za nogą. Nawet Floki przysiada, albo ze zmęczenia, albo zniecierpliwiony naszym wolnym tempem. Zadanie specjalne – znajdź psa na zdjęciu po prawej 😉 Jego sierść wtapia się w kolor błotnistej ścieżki.

Pociesza nas nieco, że po drodze mijamy starszego pana idącego wolniej niż my 😉 A mówiąc całkiem serio – jestem pełna podziwu dla kondycji mojej mamy. Lekko zdyszana, lecz pełna determinacji dzielnie maszeruje pod górę.

Mijamy potwornie zniszczony las – efekt niedawnej wichury. Na szczęście szlak jest już uprzątnięty, więc bez większych problemów docieramy na sam szczyt Lubania, 1211 m n.p.m. Szczyt oznaczony niepozornym betonowym słupkiem. Powinna się stąd rozpościerać przepiękna panorama.

Zamiast niej jednak widzimy tylko niewyraźną wstęgę Jeziora Czorsztyńskiego. Za nim powinnyśmy widzieć Tatry, a lekko z lewej Pieniny. Niestety dzisiaj nic z tego.

Jest natomiast krzyż, oczywiście papieski. Czyli jednak z tym szlakiem zapewne się nie pomyliłam 😉

A w dole lekko przymglona baza namiotowa. Kilkanaście namiotów igloo oferuje miejsca noclegowe dla turystów spragnionych spania w spartańskich warunkach. Bazę prowadzi Studenckie Koło Przewodników Górskich z Krakowa.

Jeszcze w latach 70-tych pod Lubaniem znajdowało się schronisko, niestety doszczętnie spłonęło i nie zostało odbudowane. Pozostaje nam zatem odpoczynek w bazie, która działa tu tylko w lipcu i sierpniu. W pozostałych porach roku nie ma co liczyć na ciepłe przyjęcie.

Zamawiamy herbatę. “Kubek parzy w dłonie” jak w jednej z moich ulubionych turystycznych piosenek. Nic dziwnego – metalowy garnuszek, jak za dawnych czasów. W bazie znaleźli jednak sposób i na to – pomysłowe podstawki z plastrów drewna rewelacyjnie spełniają swoją funkcję.

Kuchnia oferuje również proste ciepłe przekąski, na przykład zupę lub naleśniki. Jednak widząc jak wiele trudu kosztuje przygotowanie tutaj jakiegokolwiek posiłku pozostajemy przy herbacie. Kuchnia polowa jak za starych harcerskich czasów. Opalana oczywiście drewnem.

Herbata za kilka złotych. Wrzątek za darmo, pod jednym jednak warunkiem… w zamian za kubek wrzącej wody trzeba przynieść butlę wody ze źródełka, które bije kilkaset metrów poniżej bazy. Zasada wydaje się słuszna, dopóki do polowej kuchni nie przychodzi starszy pan, którego minęłyśmy po drodze. Po usłyszeniu, że w zamian za wrzątek ma przynieść kilka litrów wody decyduje się zupę. Nie dziwię się. Ledwo wyszedł na szczyt, następne kilkaset metrów w dół i w górę mogłoby go zabić.

W bazie pusto. Jeśli nie liczyć pań z pięcioma psami… Na szczęście zajęły miejsca w namiotowej świetlicy, my więc zostajemy z Flokim w kuchni spędzając deszczowe chwile w towarzystwie kilku turystów i dwóch bardzo sympatycznych panów z obsługi bazy. Chłopaki spędzają tu tydzień, po nich przychodzi kolejna zmiana z SKPG.

Im bardziej pada, tym więcej turystów dociera do bazy. Wszyscy szukają schronienia, włącznie z siedmioma zakonnicami. Nie wiem jak to zrobiły, ale ich habity mimo przejścia kilku godzin w błocie z Krościenka są prawie idealnie czyste. Nie chciałabym jednak chodzić po górach w takim stroju 😉

Zakonnice przyprowadziły ze sobą psa. Czarnego kundla wielkości Flokiego. Oczywiście obydwa czworonogi natychmiast nawiązują nić porozumienia. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko że w dół będziemy schodzić z dwoma psami. Musimy nieco zweryfikować nasz plan – chłopaki z bazy ostrzegają, że fragment czerwonego i zielonego szlaku jest całkowicie zablokowany po ostatniej wichurze, nie uda nam się więc zejść do Ochotnicy planowaną trasą. Musimy zatem wrócić tym samym szlakiem, którym wyszłyśmy na górę. Niezbyt optymalne rozwiązanie, ale cóż, mówi się trudno.

 

Żegnamy sympatyczną bazę. Na odchodne zabieram stempel z najstarszej pieczątki na Lubaniu. Podobno jest tu od lat 50-tych. Możliwe – niewiele na nim widać 😉

Wiem jednak, że na pewno jeszcze kiedyś tu wrócę mam nadzieję, że tym razem uda się zostać na nocleg w namiocie. Z gitarką…

Chmury cały czas krążą, przesłaniając jakiekolwiek widoki. Wprawdzie otwiera nam się nieco panorama z cmentarzyska połamanych świerków w kierunku północnym, ale i tak niewiele można zobaczyć.

 

 

Floki drepcze ogon w ogon z nowym kolegą. Zastanawiamy się co zrobić z kundlem, gdy zejdziemy do Ochotnicy. Jeśli nawet jest to jakiś gospodarski pies, to z Krościenka. Będzie musiał znaleźć kolejnych turystów idących tym razem w przeciwnym kierunku.

Psy zajęte sobą nawet nie zauważają żmii, która wygrzewa się na środku ścieżki. Na szczęście żaden z nich na nią nie wpada. Nie chcę myśleć, co by było…

Schodzimy z grzbietu kierując się w stronę naszej bukowej alei. Widok na Gorce dzięki chmurom jeszcze bardziej malowniczy, niż podczas drogi w górę.

Coraz to zbaczamy ze szlaku szukając grzybów. Niestety, grzybiarski nałóg okazuje się zgubny. Nie zauważamy, że w błyskawicznym tempie nadciągają nad nas czarne burzowe chmury. W ciągu kilku minut z nieba leją się strumienie wody. Na szczęście jesteśmy już dość nisko, burza więc raczej nie wyrządzi nam szkody.

Floki chowa się pod rozpostartymi świerkowymi gałęziami i mimo wołania nie chce się stamtąd ruszyć nawet o krok. Kolejny raz przekonuję się jak bardzo Floki nie lubi wody…

Plus jest taki, że podczas czekania na psa mijają nas spotkane wcześniej zakonnice i przybłąkany kundel przyczepia się ponownie do nich. Pozostawienie przybłędy w Ochotnicy nie spadnie już na moje sumienie 😉

Na dodatek poznaję tajemnicę czystych habitów – na trasie habit jest podwinięty, a spod niego bezwstydnie wystają nogi w kolorowych pantalonach 🙂

Ścieżką płynie strumyk, ulewa jednak przemienia się w mżawkę udaje się nam więc namówić Floczka na dalszą wędrówkę.

Po drodze grunt ucieka mi spod nóg w miejscu wybitnie skalistym, co kończy się siniakiem na pół tyłka. Dobrze, że tylko tyle.

Gdy docieramy do Ochotnicy niebo jest wręcz czarne. Burza krąży wokoło. Na szczęście wsiadamy do ciepłego autka, które zawiezie nas spokojnie do domu.

Wieczór spędzamy obierając zebrane grzyby. Jak na zbieractwo szlakowe trafił nam się całkiem pokaźny zbiór prawdziwków. Dzień przerwy i znowu w góry! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *