Mój pierwszy raz, czyli o tym jak wiosna uderza kaszubskim lipcem do głowy

Z każdej strony napastuje mnie wiosna. Bezczelnie wpycha się przez okno wiosennym zapachem, nachalnie wciska się w uszy poćwierkiwaniem wróbli, obezwadniająco koi ciało ciepłem promieni słonecznych. I jakoś tak tęskno się robi za prawdziwym słońcem, za latem, za smażeniem się na plaży, za stopami upapranymi w piasku. W tej sytuacji nie pozzostaje mi nic innego jak wygrzebać kilka zdjęć z zakamarków dysku i naskrobać kilka słów przesiąkniętych samym środkiem lata.

Lipiec, a może już sierpień. Jakoś tak na przełomie jednego i drugiego. Znienacka lądujemy na Kaszubach, w niezwykle przyjaznym domu, który choć względnie nowy, to jednak nawiązuje tradycją do dawnych kaszubskich chałup.

 Z domu wąską ścieżką wzdłuż dojrzałych zbóż i lipcowo wybujałych krzaków przeciskamy się nad jezioro. Bo jakby to było na Kaszubach bez jeziora. Nie uchodzi.

Czas na bardzo intymne wyznanie… To mój pierwszy raz… na Kaszubach. Naprawdę nigdy wcześniej tu nie byłam. Dlaczego? A po co miałabym tu przyjeżdżać, skoro tu nie ma gór? Tymczasem… o góry rzeczywiście trudno, ale za to różnorodność krajobrazu jest ogromna! Krajobraz polodowcowy, wyrzeźbiony niezliczoną liczbą jezior i wzgórz. Cudownie różny, zaskakujący. To czego moja dusza najbardziej nie lubi to wszelkiego rodzaju wypłaszczeń. Płasko znaczy nudno. Odnosi się to nie tylko do krajobrazu.

Kaszuby pokochałam od pierwszego wejrzenia. Lasy, woda, pola, wzgórza i błękit nieba. Tylko gór brakuje do pełni szczęścia 😉

I tu przychodzi pora na kolejne intymne wyznaanie… Przede mną kolejny pierwszy raz. Tym razem w kajaku. Nie, nie w tym sensie 😉 Kajak na wszystkie strony gibie się niemiłosiernie, zatem lepiej wykorzystać go do mniej sprośnych celów. Tym razem po prostu mowa o wiosłowaniu. Jakiś czas temu siedziałam w kajaku, ale jedynie jako pasażer – wiosła do ręki nikt mi nie dał. Zatem tym razem rzeczywiście przeżywam swoją kajakową inicjację. W wieku lat 32 (wstyd się przyznać) chyba najwyższa pora.

Pakujemy się do kajaków, wszystko, co nie powinno zmoknąć chowamy do sprytnych schowków. Wiosło w dłoń i w drogę! Pierwsze ruchy niezbyt skoordynowane, ale już po chwili udaje nam się złapać wspólny rytm i spokojnie przecinając taflę wody popłynąć w bliżej nieokreślonym kierunku. Przed siebie! To zawsze działa.

Chlup, chlup, chlup, z każdym machnięciem wiosła koordynacja wzrasta. Coraz szybciej i sprawniej tniemy taflę jeziora. Moje nienawykłe do takich ćwiczeń ręce na pewno dadzą mi o sobie jutro znać… Na razie jednak dzielnie machają wprawiając kajak w ruch.

My na wodzie, a tuż pod nami gąszcz splątanych podwodnych pnączy. Mam wrażednie, że to zgniłozielone włosy topielic plączą się, niesamowicie falując tuż pod powierzchnią… Wydaje się jakby zaraz z głębiny miała wynurzyć się trupio blada dłoń i wciągnąć mnie na zawsze w pozornie spokojną topiel… Kuszące… ale może jednak nie dziś.

Dziś lepiej odwrócić wzrok od kuszącej głębi i spojrzeć w niebo. A tam… cudny błękit, urozmaicony czarnymi plamami rozpostartych bocianich skrzydeł.

 

 Bociany tuż nad nami, a nieco wyżej inne oobiekty latające… I znów tęskno się robi za lataniem. Gdyby tak wzbić się w powietrze i pofrunąć… Najlepiej na własnych skrzydłach, ale w drodze wyjątku mogłabym przystać na inną formę podniebnego transportu 😉

Zapatrzona w niebo nieomal przegapiam wodne towarzystwo. Mijamy sympatyczną rodzinę kaczek. Niektóre z zaciekawieniem podpływają do kajaka, inne uciekają w popłochu, a jest też taki śmiałek, który towarzyszy nam w podróży przez dłuższą chwilę dzielnie machając płetwiastymi łapkami pod wodą i nadążając za naszym kajakiem napędzanym parą wioseł. Kaczki są przeurocze, niestety niezbyt chętnie pozują do zdjęć. Dobrze, że Floki się z nami nie wybrał – nie wiedziałby co zrobić w tej sytuacji – czy bardziej bać się wszechobecnej wody, czy raczej dać upust swojemu instynktowi łowieckiemu.

My tu gadu, gadu, a tymczasem jezioro nam się kończy. Czas przedostać się na sąsiedni akwen.

Przed nami most zawieszony nisko nad wodą, pod którym musimy przepłynąć. Innej drogi nie ma. Przeprawa wydaje się spokojna, ale im bliżej podpływamy tym silniejszy staje się prąd wypychający nas z przesmyku. Dziwne uczucie – wiosłujesz, a prąd cofa Cię w zupełnie przeciwnym kierunku. Głębokość wody – na oko jakoś tak do połowy łydki 🙂 Chciałoby się wysiąść i przeciągnąć kajak na drugą stronę. Ale ponieważ wsiadanie do kajaka nie należy do przyjemności z racji niemiłosiernego chybotania, pomęczymy się chwilę wiosłując.

A po drugiej stronie przystań i urcocze rowerki wodne. Czego to ludzie nie wymyślą…

Buszujemy chwilę po sąsiednim akwenie, napawając się ciszą i spokojem. Oprócz nas na jeziorze nie ma prawie nikogo. I znów pojawia się to uczucie wolności – jak w górach, jak na morzu.

Na przeciwległym brzegu chałupka. Przycupnęła na wzgórzu, wśród dojrzałych latem zbóż. Zupełnie na uboczu, z dala od zgiełku i gwaru. Wydaje się, że to jedno z takich miejsc, gdzie czas płynie nieskończenie powoli, odmierzany spokojnym falowaniem jeziora. Mogłabym zostać w takim domu na dłużej…

A nad wzgórzem zbierają się malownicze obłoki. Wyjątkowo malownicze, podejrzanie kłębiaste, podejrzanie wysokie.

 W schowkach pod wodą od dłuższego czasu chłodzi się piwko 🙂 Wracamy na nasze jezioro, znajdujemy pomost i oddajemy się innej formie przyjemności. Złoty, zimny płyn dopełnia ten piękny dzień na wodzie. Drewniane pomosty nad zupełnie zieloną wodą wyglądają jakby ktoś przeniósł je z Dalekiego Wschodu. Kolorystyka jak w Wietnamie, czy innej Kambodży. Przynajmniej porównując z obrazkami z amerykańskich filmów 😉  A wszystko za sprawą bliskiego kwitnienia jeziora. Za kilka dni nie będzie można już wchodzić do wody.

Tymczasem ze wszystkich stron zbierają się chmury. Aż trudno uwierzyć, że zdjęcie powyżej i zdjęcie poniżej zostały wykonane w odstępie kilkunastu minut i kilkuset metrów. Niebo znienacka zmienia się zupełnie! Czas wskakiwać do kajaka i włączając piąty bieg czym prędzej machać wiosłami – byle zdążyć do brzegu przed burzą.

Bo na burzę zbiera się niewątpliwie. Kłębiasty cumulonimbus zawisł złowrogo nad taflą wody. Dopływamy szczęślliwie do brzegu, udaje nam się dobić do plaży przed pierwszymi kroplami deszczu.

Przysiadamy na ławce obok antyku – to cudo ma już pięćdziesiąt lat! Sympatyczny ratownik zdradza nieco z historii najstarszego rowerka wodnego na przystani. Podobno żaden nowy rower pod względem osiąganych prędkości nie jest w stanie się z nim równać.

 Pierwsze krople spadają nam na nosy, chowamy się więc pod dachem pobliskiej knajpki. WOPR ściga po jeziorze ostatnich amatorów pływania. Czas najwyższy!

Jeszcze zanim rozpada się na dobre, niebo przecinają błyskawice! Po milionie prób wreszcie udaje mi sie, jedną uchwycić! To kolejny pierwszy raz dzisiaj – nigdy dotąd nie udało mi się złapać błyskawicy w obiektyw. Radość nie do opisania! 🙂 Nie pytajcie mnie jak to się robi – nie mam pojęcia, po prostu dopisało mi szczęście 🙂

Uwielbiam burzę! A burza na jeziorze to niezwykły spektakl przyrody. Błysk za błyskiem, grzmot za grzmotem. Odłgos niesie się po wodzie potęgując wrażenia.

 Niebo przyjmuje coraz to ciemniejsze kolory, podszyte gdzieniegdzie promieniami słońca. Przepiękny widok!

 Kropla, kropla, kropla… ciężkie, grube krople kapią z nieba rozpryskując się na tafli jeziora. Z początku pojedynczo, potem grupkami, by w końcu przerodzić się w potworną ulewę!

 Jezioro przeorane deszczem. Ulewa uderza z ogromną siłą w taflę wody, tworząc wspaniałe widowisko. Cały spektakl trwa mniej więcej pół godziny. Tak samo szybko jak nadciągnęły, tak samo szybko chmury odpływają.

Burza przenosi się w inne miejsce, a nad naszymi głowami znów nieśmiało zza chmur wychyla się słońce. Wracamy do domu i kilka godzin później walcząc z chmarami komarów podziwiamy przecudnie kiczowaty zachód słońca. Spokój, cisza, ani śladu po szalonej ulewie sprzed kilku godzin….

Kaszuby pokazały nam się dzisiaj z każdej możliwej strony… I dzięki temu jeszcze bardziej je polubiłam. Na pewno jeszcze tu wrócę. Byle do lata!

 

3 Replies to “Mój pierwszy raz, czyli o tym jak wiosna uderza kaszubskim lipcem do głowy

  1. góry, Kraków… czuję się jak w domu :))
    pozwoliłam sobie pogrzebać w Twoich wpisach. fajnie zobaczyć i przeczytać o szczytach, szlakach, którymi się samemu łazi, z perspektywy kogoś innego.
    fajnie jest sobie przypomnieć na przykład o tym, ze w Wierchomli, idąc do bacówki tak samo jak Ty wybrałam skrót przez polanę. wtedy była późnawa jesień i śniegu co prawda nie było, ale za to taakie błoto, ze po same pośladki się upaprałam 🙂
    albo o którejś wyprawie na Babią Górę, na której szczycie dopadła mnie taka straszna burza z piorunami, ze miałam niezłego stracha i byłam pewna, że któryś piorun we mnie trafi. albo o tej niedawnej z końca października, kiedy pierwszy raz królowa okazała łaskę i mogłam w pełni napawać się cudnymi widokami 🙂
    albo o wieży widokowej ma Mogielicy, na której pierwszy raz w życiu dopadł mnie jakiś dziwny lęk wysokości, albo o Wysokiej, na której prawie urwało mi łeb od wichru, albo o Tatrach, Bieszczadach, albo….
    co ja tu będę przynudzała 🙂 wspomnień mam od cholery. trochę szkoda, ze nie wszystkie zostały opisane, ale. wędrowania wciąż w toku więc się nadrobi 🙂 w końcu mam tendencję włażenia na te same górki po kilka razy :))
    pozdrawiam.

    1. dziękuję za przemiły komentarz 🙂 rzeczywiście, na Twoim blogu poczułam się prawie jak u siebie 🙂 zapraszam częściej, a sama też na pewno będę zaglądać 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *