Na Turbacz, czyli kilka słów o moim miejscu na Ziemi

Ostatnio było o miłości. O całkiem nowej miłości, a może raczej na razie tylko o zakochaniu. W kim, w czym? W morzu. I choć morskich opowieści w zanadrzu znajdzie się jeszcze sporo, pomyślałam sobie, że to dobry moment, żeby napisać o mojej prawdziwej miłości. Wielkiej, głębokiej, na dobre i na złe.

Góry. Moje góry, które znakomita większość nazwałaby nudnymi pagórkami, bo dla nich góry to tylko Tatry, oglądane zwykle z Krupówek lub Gubałówki rzecz jasna. A moje góry są zupełnie gdzie indziej. Nie straszą ostrymi graniami, nie grożą stromymi przepaściami. Zapraszają do siebie zielonością lasów i hal. Moje góry to Beskidy. A w nich jedne z najważniejszych w moim życiu – Gorce.

Po zdobyciu Lubania w kolejny dość pochmurny dzień wybieramy się z rodzicielką na Turbacz. O ile Lubań zdobywałyśmy obydwie po raz pierwszy, o tyle dla mnie Turbacz to najukochańszy i najczęściej odwiedzany szczyt. Mama była tu kilka razy, ale za bardzo za nim nie przepada. Dlaczego, wyjaśnię za chwilę.

Kilka lat temu, w czasach najlepszej kondycji byłam w stanie dosłownie wbiec na Turbacz. Dziś idzie mi znacznie wolniej, ale ważne, że do przodu 😉

Wychodzimy z Kowańca, czyli dzielnicy Nowego Targu. Zazwyczaj wychodzę zielonym szlakiem, tym razem jednak planujemy wyjść żółtym, a zejść zielonym. Żółtym nigdy dotychczas nie szłam, jakoś zawsze wydawał mi się mniej ciekawy widokowo niż zielony. Zostawiamy samochód przy rozwidleniu dróg przed kościołem. Pierwsze rozdroże, jeszcze na asfaltowej drodze i co? Idziemy w prawo, a szlaku ani widu. Sto metrów, dwieście metrów, trzysta, a szlaku ni hu hu. Lekkie deja vu z wycieczki na Lubań 😉 Wygląda na to, że idąc z szanowną mamą muszę liczyć się z każdorazowym gubieniem szlaku 😉

Podążamy asfaltem cały czas pod górę. Jedyny minus jest taki, że na asfalcie i wśród chałup muszę trzymać Flokiego na smyczy. Uznajemy jednak, że azymut mamy dobry, a w tym miejscu wszystkie drogi muszą prowadzić na Turbacz. Potwierdza to sympatyczny pan pracujący w ogrodzie przy jednym z domów. “Idźcie cały czas za drogą, skończy się asfalt i zaczną się zakręty na bitej drodze – trzeba iść tymi serpentynami. W końcu dojdziecie do żółtego szlaku”.

Idziemy więc zgodnie ze wskazówkami. Asfalt przemienia się w kamienistą gorczańską dróżkę, chałupy zastępuje gęsty świerkowy las. A w lesie – wzrok sam pląsa na boki podświadomie szukając grzybów. Nie tylko my rozglądamy się  ich poszukiwaniu. Na kolejnych zakrętach spotykamy kilka osób buszujących wśród drzew w poszukiwaniu darów lasu. Gdy spotykamy grupkę kilku panów grzybiarzy o niezbyt przyjemnych facjatach doceniam obecność psa. Jego warczenie od razu daje znać, że choć niewielki to będzie nas bronić do upadłego. Chciałabym to zobaczyć 😉

Z początku poza muchomorami nie znajdujemy nic ciekawego. Jednak cierpliwość grzybiarza zostaje w końcu nagrodzona. W jednym zagajniku prawdziwek i kurka. Obydwa mniam 🙂

Idziemy, idziemy, zakręty w prawo, zakręty w lewo i ciągle ani śladu żółtego szlaku. Zaczynamy obawiać się, czy przypadkiem po drodze nie zbłądziłyśmy ponownie. Szczególnie, że nad nami cały czas wiszą deszczowe chmury. Ulewę zaliczyłyśmy już na Lubaniu, teraz byłoby miło mieć jakąś suchą odmianę.

Na szczęście wreszcie jest! Żółty szlak, na dodatek ze znaczkiem krzyża pod spodem, czyli szlak papieski. Ech… ten konkretny szlak może akurat zasłużył, ale jakoś z nadmiaru szlaków papieskich znów czuję lekki przesyt.

Wędrujemy polną drogą. Floki węszy raz  z lewej, raz z prawej. Ewidentnie jest w swoim żywiole! Floczku, zapewniam Cię, że ja też wolałabym na co dzień być tu niż w Krakowie.  I obiecuję Ci, że kiedyś nastanie ten dzień, gdy do miasta będziemy przyjeżdżać tylko w odwiedziny. Mam nadzieję, że oboje tego dożyjemy 😉

Nagle po mojej prawej widzę kamienne schodki prowadzące pod górę przez rząd młodych świerków rosnących przy drodze. Wiedziona ciekawością wspinam się tych kilka stopni do góry. Do czegóż mogą prowadzić takie tajemniczo zachęcające stopnie? No tak… Lekkie rozczarowanie. Przy szlaku papieskim należało spodziewać się tylko kapliczki. Z kiczowatymi sztucznymi kwiatami na dodatek. Ech… lekka przesada.

 

 

 

 

 

 

Mijamy liczne bacówki. Te akurat jakieś takie mało stylowe. W niektórych miejscach w Gorcach można znaleźć prześliczne “kompaktowe” cudeńka, z pełnego bala, kryte gontem. Maleńkie i przytulne. Niestety coraz więcej tak zwanych “bacówek”, które z funkcją bacówki mają niewiele wspólnego pokrywa blacha. I choć stoją w uroczych miejscach i ich właściciele z pewnością cieszą się z posiadania chałupki w takiej lokalizacji, to dla turysty nie jest to wcale przyjemny widok.

Gonią nas chmury. My gonimy chmury. Idziemy w chmurach. Ogólnie rzecz biorąc chmury są dokładnie wszędzie. Wychodzimy  z założenia, że im szybciej będziemy iść tym mniejsze prawdopodobieństwo, że zmokniemy. Przed nami jeszcze przynajmniej godzina drogi. Z tyłu powinnyśmy widzieć piękną panoramę Podhala, niestety widać tylko chmury. Chyba się powtarzam 😉

Docieramy do miejsca, gdzie do naszego żółtego szlaku dołącza czarny wiodący z Klikuszowej przez Bukowinę Obidowską. To znaczy, że jesteśmy na polanie pod Bukowiną Miejską. Jeszcze mniej więcej godzina drogi przed nami.

A Turbacz już widać. Na razie majaczy w oddali, skąpany w chmurach oczywiście. W trawach niedaleko drogi, pod świerczkami znajdujemy kolejne grzyby, w tym kilka dorodnych prawdziwków. Będzie uczta 🙂

W lesie na stoku Turbacza udaje nam się wypatrzyć budynek. Sądząc po lokalizacji przypuszczam, że to harcerskie schronisko Bene, o którym słyszałam wiele dobrego, ale niestety nigdy nie miałam okazji tam gościć.

 

Przy drodze kolejna kapliczka. Tym razem Matka Boska Turystów. W tym kraju każdy kto zechce, może mieć swoją Matkę Boską. Wystarczy postawić i podpisać kapliczkę. Nie chciałabym obrazić uczuć zagorzałych katolików, ale niestety wydaje mi się to lekką paranoją. A im więcej chodzę po górach, tym bardziej zaczynam zauważać nadmiar miejsc “uświęconych”. Równie dobrze mogłyby tu stanąć światowidy, przynajmniej byłoby ciekawiej.

 

Docieramy pod kolejną kaplicę. Tym razem znacznie większą i okazalszą. Kaplica Matki Boskiej Królowej Gorców, a jakże 😉 I akurat w przypadku tej kaplicy uważam, że znajduje się w idealnym miejscu i jest wykorzystywana dokładnie tak jak być powinna. Wybudowano ją w 1979 roku ku czci św. Stanisława, dedykując ją jednocześnie naszemu papieżowi. Powstała w miejscu, w którym od 1945 roku stała kaplica z wizerunkiem Matki Boskiej Leśnej (bez komentarza).

Czemu jednak lubię to miejsce? Bo miałam okazję uczestniczyć tu w mszy świętej. Pewnego razu będąc przez kilka dni na Turbaczu wybrałam się na spacer w stronę kapliczki. Okazało się, że ksiądz prowadzący grupę oazową, która właśnie wyszła ze schroniska odprawia mszę na ołtarzu polowym nieopodal kaplicy. Nie jestem religijna. W kościele bywam na ślubach i pogrzebach. Tym razem jednak przycupnęłam w ostatniej ławce i zatopiłam się w rozmyślaniach. Nigdy tak dobrze mi się nie modliło. Skończyło się na łzach płynących strumieniami po policzkach. Na uśmiechach sympatycznej młodzieży i serdecznych uściskach dłoni. Jedno z mocniejszych przeżyć duchowych w moim życiu. Pewnie dlatego, że w górach, ale odtąd darzę to miejsce ogromnym sentymentem.

Mijamy kaplicę, zmierzając do miejsca, w którym do żółtego szlaku dołącza niebieski z Łopusznej i zielony, którym będziemy wracać do Nowego Targu. Dokładnie w tym miejscu na polanie stoją pozostałości po pasterskim szałasie. Z ciekawością śledzę ich upadek od kilku lat… Zdjęcie po lewej zrobione zostało w 2007 roku. Zdjęcie po prawej siedem lat później. Ogromna różnica! Daje do myślenia… To tylko drewno, ale strach patrzeć jak radzi sobie z nim przyroda. Oglądając taki zapadający się szałas trudno się dziwić, że po łemkowskich domach do dnia dzisiejszego pozostały jedynie fundamenty. Zarazem dziw bierze, że miejsca takie jak Biskupin, zbudowany przecież również z drewna, przetrwały całe wieki!

 

 

 

 

Kolejne potwierdzenie, że jesteśmy na właściwym szlaku – “reklama” bacówki na Hali Długiej. Wprawdzie dziś się tam nie wybierzemy, bo obawiałabym się, że Floki zostanie pożarty przez owczarki, ale dobrze wiedzieć na przyszłość, że u bacy Krzysztofa można nabyć oscypki.

 Z głównej drogi szlak skręca w lewo pod górkę. Ścieżka prowadzi po wystających z ziemi korzeniach. Lubię to miejsce. Dokładnie tutaj wiem, że do schroniska na Turbnaczu zostało już dosłownie kilkaset metrów. Jesteśmy tuż, tuż.

Po wyjściu z lasu przechodzimy obok niewielkiego drewnianego budyneczku (zdjęcie poniżej), w którym mieści się muzeum górskie PTTK. Byłam tu tyle razy, a nigdy go nie odwiedziłam. Klucz można pobrać w kuchni lub recepcji. Obiecuję sobie, że na pewno zajrzę do środka przy kolejnej wizycie – dziś nie chcemy zostawiać Flokiego samego.

A ścieżka wyprowadza nas prosto na schronisko pod Turbaczem. W lewo odbija szlak na szczyt Turbacza, 1310 m n.p.m., ograniczymy się jednak do wizyty w schronisku. Turbacz jest najwyższym szczytem Gorców i na szczęście nie leży na terenie parku narodowego, możemy więc spokojnie spacerować tu z psem, nie obawiając się upierdliwych pracowników parku, jak miało to miejsce na Starych Wierchach.

Schronisko pod Turbaczem jest olbrzymie. Ma ponad 100 miejsc noclegowych, czasem w sezonie wszystkie bywają zajęte. Dawno, dawno temu, gdy od ziemi odstawałam niewiele mniej niż dzisiaj, ale o życiu wiedziałam tyle co nic, czyli w zasadzie również niewiele mniej niż dziś, odwiedziliśmy Turbacz z moimi rodzicielami. Na wejściu przywitała nas tabliczka z informacją – wejście na teren schroniska tylko w obuwiu zamiennym. Od tego czasu moja mama zarzekała się, że jej noga więcej tam nie postanie. Argumentowała swoje zacietrzewienie tym, że jednodniowy turysta nie powinien być zobowiązany do noszenia obuwia zamiennego. Stwierdzenie słuszne skądinąd. Dopiero długie przekonywanie, że tabliczki nie ma już co najmniej od 15 lat zachęciło ją do wizyty na Turbaczu. Mamo, mam nadzieję, że nie żałujesz 🙂

Sprzed schroniska znów powinnyśmy widzieć przepiękną panoramę Tatr. Niestety, schowała się bardzo skutecznie. Spędzamy w schronisku dłuższą chwilę, ale o tym i o zielonym szlaku na dół już w następnej odsłonie. Jak zwykle za bardzo się rozpisałam 😉

 

6 Replies to “Na Turbacz, czyli kilka słów o moim miejscu na Ziemi

  1. Może tym razem nie w temacie, ale Matka Boska Turystów wygląda jak smerf. Czy to jest plastikowa butelka na wodę z Lourds? Poza tym, ja również nie należę do gladiatorów ścigających się po górach i chętniej przedkładam Gorce i Pieniny nad spektakularnie zadeptywane Tatry.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *