Pływający targ Damnoen Saduak

W DRODZE NA PŁYWAJĄCY TARG DAMNOEN SADUAK

Na pływający targ warto dotrzeć jak najwcześniej. Ładujemy się do autokaru w Bangkoku wczesnym rankiem, by chwilę później wsiąść do wąskich, płytkich łodzi, które przetransportują nas w centrum wodnego handlu. W łodziach siedzi się na poduszkach, położonych bezpośrednio na podłodze. Nogi po turecku lub wyciągnięte przed siebie. Dla Europejczyków dziwny sposób podróżowania – przydałaby się chociaż ławeczka. Tutaj to jednak normalne. Trzeba więc dostosować się do lokalnych zwyczajów.

Tradycyjne łodzie napędzane są wiosłami. Te, którymi płyniemy my – przygotowane pod turystów – wysposażono w silniki. Zwyczajne silniki samochodowe przerobione na potrzeby trasnportu kanałami. Smrodzą i hałasują. Ale nie zrażajmy się – ważne, że płyniemy!

Tuż po wejściu do łodzi obowiązkowa fotka z brzegu. W prawie każdym turystycznie atrakcyjnym miejscu każdemu odwiedzającemu na wejściu robione jest zdjęcie. Zwykle z ukrycia, czasem otwarcie tak jak tutaj, ale zawsze znienacka. Po co? Bynajmniej nie chodzi o monitorowanie ruchu turystycznego. Jeśli nie wiadomo o co chodzi – chodzi oczywiście o pieniądze. Podczas gdy my płyniemy łodzią, zdjęcia są przesyłane i drukowane w miejscu, gdzie będziemy opuszczać pływający targ.

Przy wyjściu podbiegnie do nas kobieta z kiczowatą tabliczką, z nadrukowanym naszym zdjęciem z łodzi. Nie jesteśmy zdziwieni, bo mieliśmy już do czynienia z tym zjawiskiem na plantacji kokosów . Tym razem jednak o dziwo skusimy się na tę kiczowatą pamiątkę – dlaczego? W momencie, gdy pan robi nam zdjęcie, ja robię zdjęcie jemu. Mimo kiczu wyszło to całkiem sympatycznie 🙂 Cena wyjściowa – 150 bathów (ok. 15 PLN), podlega negocjacji. W niektórych miejscach nadruki wykonywane są na plastikowych talerzykach… Tak czy tak – kwintesencja żenady. Ale jak widać działa.

Nie wiem skąd ubzdurało mi się, że w krajach południowo-wschodniej Azji woda powinna być soczyście zielona. Pisałam o tym nawet o tym wyobrażeniu tutaj.

 

Jakież jest więc moje zdziwienie, gdy okazuje się, że woda w systemie kanałów jest brunatno-brązowa. Paskudna innym słowem. I tak jest we wszystkich miejscach, w których będziemy mieć okazję pływać po wodzie. Małżonek przez całą podróż łodzią sugeruje, że za chwilę z wody wyłoni się Chuck Norris z karabinem maszynowym. Rzeczywiście, coś w tym jest 🙂

A na brzegach palmy kokosowe. Wygląda na to, że ten owoc będzie mnie tu prześladować.

Mijamy pierwszą tradycyjną łódkę ze starszą panią na podkładzie. Zapewne wraca już z targu. Czyżbyśmy się spóźnili?

Za chwilę z naprzeciwka nadpływa łódź z silnikiem podobnym do naszego. Kanał w większości miejsc jest wąski, dobrze, że z tą łodzią wymijamy się akurat w szerszym miejscu. Pędzą jakby ich coś goniło!

Może przestraszyli się kobry? Gdzieniegdzie na słupach znajduje się znak z rysunkiem królowej węży. Rozdziawiona paszcza, wystające zęby jadowe sssssprawiają, że zaczynam baczniej rozglądać się dookoła. Próbuję z zakamarków pamięci wykrzessssać informację czy kobry żyją w środowisku wodnym. Uwielbiam węże, pod warunkiem, że nie ssssssą jadowite. Na szczęście nim wpadniemy w panikę przewodnik uspokaja nas, że te znaki to reklama lokalu o nazwie Kobra. Ufff 🙂

Wzdłuż całej trasy  napotykamy zabudowania. Aż trudno uwierzyć, że chatynki zbudowane na palach nad kanałem, w których niejednokrotnie jako budulec wykorzystano bambus są w Tajlandii pełnoprawnymi domami. Dla nas dom to coś solidnego, coś trwałego. Tutaj wszystko sprawia wrażenie prowizorki.

Gdzieniegdzie trafiają się po drodze znacznie porządniej wyglądające domy, jednak można je policzyć  na palcach jednej ręki.

Czy to chata, czy solidny dom, wszystkie są postawione na palach, ze względu na znaczny przybór wody w porze deszczowej. My jesteśmy tu z końcem kwietnia – to ostatni dzwonek przed końcem pory suchej.

Co ciekawe podobno większość domów wygląda tragicznie właśnie z powodu deszczy padających w porze mokrej. Nawet świeżo odmalowane domy po sezonie deszczowym wyglądają, jakby od co najmniej kilkunastu lat nikt o nie nie dbał.

ZALETY i WADY PODRÓŻOWANIA POZA SEZONEM

 

Po około 30 minutach wreszcie docieramy na pływający targ. Najpierw pojawiają się pojedyczne łódki z turystami (głównie skośnookimi), niedługo później natrafiamy na pierwsze kramy.

Handel odbywa się prosto z wody. Tak od wieków wyglądała tradycyjna wymiana towarów w Tajlandii. O poranku, jeszcze zanim zrobiło się gorąco, miejscowi wypływali w swoich wąskich łódkach na targ i prowadzili wymianę, zapewne głównie barterową. Towar, za towar. Dzisiaj targ w Damnoen Saduak został dostosowany do potrzeb turystów. Oczywiście łącznie z akceptacją gotówki jako środka płatniczego. O barterze możemy zapomnieć.

Zostajemy wysadzeni na brzeg. Spacerujemy po betonowym nabrzeżu i drewnianych pomostach, z których zdjęcia wychodzą znacznie lepiej niż z wody.

Ruszamy na most z którego najpiękniej widać targ. Pod nami drewniane tajskie łodzie. Niestety już puste 🙁 I wcale nie ma ich tak dużo jak na zdjęciach dostępnych  w Internecie.

Być może przypłynęliśmy za późno i Tajowie zdążyli  już zebrać dobytek do domów. Bardziej prawdopodobna jest jednak wersja, że tym razem w negatywny sposób daje o sobie znać końcówka sezonu. Doceniamy, że nie jest tłoczno, ale dla Tajów biznes nie kręci się tak jak w styczniu, czy lutym, nie ma więc potrzeby wystawiać tak wielu towarów.

Lekki niedosyt pozostaje, ale i tak jest pięknie!

I można poczuć klimat  panujący w tym miejscu.

CZEGO KONIECZNIE NALEŻY SKOSZTOWAĆ NA PŁYWAJĄCYM TARGU

 

Na targu można kupić prawie wszystko. Od lokalnych przysmaków, przez egzotyczne owoce, po słomkowe kapelusze i rozmaite badziewie.

Co ciekawe, handlem zajmują się tu tylko kobiety. Głównie starsze panie, ale można też spotkać i młodsze Tajki.

Ponoć tylko tutaj na naszej trasie będziemy mogli skosztować niektórych smakołyków, zwiedzanie targu dostosujemy więc do oferty gastronomicznej. Na szczęście turystów jest naprawdę niewielu – mamy więc cały targ prawie tylko dla siebie.

Degustację zaczynamy od malutkich słodkich bananów smażonych w głębokim tłuszczu. Bomba kaloryczna 🙂 Ale za to jaka smaczna! Tajska staruszka przygotowuje ten rarytas na naszych oczach. Po chwili dostajemy paczkę świeżo usmażonych bananów. Za równowartość 2-3 polskich złotych.

Zwróciliście uwagę na twarz naszej bananowej kucharki? Większość kobiet sprzedających na targu smaruje swoje twarze białą substancją (może to talk?), aby ochronić się przed promieniami słonecznymi. Znaczna większość pań to osoby starsze. Pomarszczone twarze pomalowane na biało wyglądają niesamowicie i wręcz strasznie…

Wszystko tutaj, od ludzi zaczynając jest tak bardzo inne od naszej kultury. Choć wiem, że to wszystko zrobiono “pod turystów”, to jednak wrażenie pozostawia ogromne.

To nie blog kulinarny, ale w Tajlandiii smakowanie lokalnych wynalazków jest obowiązkowe! Dlatego o jedzeniu będzie sporo w tej i innych notkach. Wróćmy więc do degustacji.

Kolejne na liście są placuszki… kokosowe! Uwaga, uwaga, dopiero co pisałam o tym, że nie cierpię wiórków, a tu nagle placuszki kokosowe? Wierzcie lub nie, ale placki z kokosa serwowane na liściu bananowca po prostu “rozwaliły system”! 🙂 Niebo w gębie! Nie wiem jak oni to robią, ale kokos tutaj, to zupełnie co innego, niż to paskudztwo sprzedawane w Polsce. Choćby dla tych placków warto było przefrunąć pół świata! 🙂

Było miło. Teraz żarty się skończyły. Przed nami testowanie duriana. Owoc, jak owoc. Gdyby nie to, że potwornie śmierdzi! Smród jest tak intensywny i tak obrzydliwy, że we wszystkich budynkach i środkach lokomocji w Tajlandii jest wprowadzony zakaz nie tyle spożywania, co nawet wnoszenia duriana. Fetor wdziera się w tkaniny i zagnieżdża się w nich na dobrych kilka dni. Ale mimo to… durian jest jadalny.

Jeśli więc coś jest jadalne, a my akurat mamy okazję tego skosztować to… sami rozumiecie. Porcja duriana wygląda tak. Porcja duriana śmierdzi tak… na Wasze szczęście Internet nie oferuje jeszcze opcji udostępniania zapachów.

A w smaku? Słodkie to jak cholera. Jeśli cholera jest słodka rzecz jasna. Mdłe, miękkie, o konsystencji zbliżonej do przejrzałego banana. Jeśli zatka się nos to nawet nie śmierdzi. Zjeść się da. Maleńki kawałek. Kolejny już nie przechodzi przez gardło. W każdym razie ciekawostka zaliczona.

Po zjedzeniu duriana już nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. Dlatego też gdy zza rogu wypełza ogromny żółty wąż wydaje mi się to ze wszech miar naturalne. Nie pozostaje nic innego niż wziąć go na ramiona i poprzyjaźnić się nieco z cytrynowym kolegą. Oczywiście po wynegocjowaniu odpowiedniej ceny za tę atrakcję (około 200 tajskich bahtów – 20 PLN).

Węże są takie miłe w dotyku! Uwielbiam ich skórę, która przypomina mi… a nieważne co mi przypomina 🙂 Miłe są i już. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że wąż może być taki ciężki! Waży to cholerstwo dobrych kilkanaście albo i więcej kilo. A gdy zaczyna się delikatnie owijać wokół nogi… nawet będąc zagorzałym sympatykiem węży (niejadowitych rzecz jasna) łatwo wpaść w panikę. Oddaję więc węża w ręce właściciela.

Czas zakończyć wizytę na pływającym targu Domnoen Saduak. Zapewne to miejsce będzie funkcjonować jeszcze przez wiele lat, bo taka jest potrzeba ruchu turystycznego. Mam jednak nadzieję, że w niektórych miejscach w Tajlandii taki tradycyjny targ nadal funkcjonuje, nie jako turystyczna atrakcja, ale jako podtrzymanie lokalnej tradycji. Gdyby nie takie miejsca, w których można poczuć odrobinę lokalnego folkloru podróżowanie nie miałoby sensu.

 

 

One Reply to “Pływający targ Damnoen Saduak”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *