Szukając pierwszych oznak jesieni

Niby zwykła niedziela. Tymczasem koło południa przez moje prywatne miejsce na samym krańcu świata zaczęły przetaczać się tłumy. Tłumy jak na kraniec świata przystało rzecz jasna, czyli kilkanaście osób w dwu i trzyosobowych grupkach. Niektórzy nadchodzili z cywilizowanej strony, to znaczy od wsi, inni dotarli pod mój dom z całkowitej dziczy, czyli z miejsc po których poza mną i Flokim zazwyczaj nie włóczy się zupełnie nikt.  Każda grupka w ogromnym pośpiechu próbowała zorientować się w tym niezwykle skomplikowanym terenie. Obracając mapę we wszystkie możliwe strony ostatecznie wszyscy i tak decydowali się na azymut Babia Góra i podążanie drogą. Jedyną w tej okolicy 😉

Zaintrygowana tym dzikim jak na moje strony spędem nie omieszkałam zapytać co też takiego skłoniło ich do odwiedzenia mojego prywatnego krańca świata. Jakież było moje zdziwienie, gdy przebiegająca obok para rzuciła w pośpiechu: “Mamy tu zlot kursów przewodników górskich – tarzańskich, beskidzkich, sudeckich.”

Jak to tak? Na moim krańcu świata zlot przewodników i ja nic o tym nie wiem???!!! Zrobiło mi się najpierw przykro, potem poczułam irytację, na koniec było mi już po prostu tylko głupio… Jak można być tak niedoinformowanym?! Jedyne rozwiązanie jakie przyszło mi do głowy to zorganizować w najbliższym czasie prywatny zlot prawie przewodników beskidzkich 😉 Pokażemy im jak się bawią kursanci 😉

Podburzona tym zaskakującym zdarzeniem uznałam, że nadmiar energii należy spożytkować w najlepszy możliwy sposób, czyli wybierając się na spacer po okolicy. Szczególnie, że dzionek zrobił się przepiękny, a majestatycznie wyglądająca Babia dawała pewną nadzieję na dobrą widoczność w kierunku niedalekich Tatr.

Znajomi wyrazili aprobatę, Floki wraz z zaprzyjaźnionym labradorem o wdzięcznym psim imieniu Pluto zamerdali ogonami i po chwili cała wycieczka żółwim tempem potoczyła się pod górę.  Tempo mieliśmy znacznie wolniejsze niż przebiegający obok przewodnicy, ale czego wymagać od grupy, w skład której wchodzi ciężarna, dziecko lat siedem, dwa przypadki schorowanych bioder (w tym jeden przypadek to pies), a reszta choć z pozoru zdrowa to jednak mocno skacowana.

Obranie kierunku przeciwnego niż pędzący przewodnicy okazało się wyśmienitym pomysłem. Unikamy dzięki temu niepotrzebnych tłumów i jeszcze bardziej zbędnej presji współzawodnictwa.

Spokojnym krokiem podążamy w stronę miejsca znanego w okolicy pod mianem Wichrówki. A po drodze przepiękny widok na niewielką kotlinę z bacówką. Pisałam o niej przy okazji opowiadania o Jurgowskich Halach i atakujących owczarkach. Nie byłam tam od czasu, gdy w moim życiu pojawił się Floki – o ile ludziom owczarki mogły odpuścić, o tyle sądzę, że Flokiemu ten spacer nie wyszedłby na zdrowie.

Wychodzimy na wzgórze i wreszcie są! Tatry, od lewej do prawej, od wschodu po samiućki zachód, od Wysokich aż po Zachodnie… Panorama, którą chciałoby się oglądać bez przerwy. Wreszcie pokazały mi się w pełnej krasie. Tyle razy w tym roku nie chciały uraczyć mnie swym widokiem, ale ten spacer wynagrodził wszystkie poprzednie niepowodzenia!

A po północnej stronie wzgórza skromna panorama pasma Lubania. W porównaniu z Tatrami wydaje się taka płaska i nieciekawa. Bzdura. Tam też jest przepięknie! Tyle tylko, że z Tatrami dzisiaj niewiele może się równać…

Spacerujemy równą bitą drogą. O tej porze w pełni przejezdną, w zimie jednak to miejsce potrafi zaskoczyć nieprzygotowanego kierowcę. Zaspy usypują się tu na wysokość półtora metra. Poczekajcie do zimy, na pewno odwiedzę to miejsce, będzie można porównać 🙂 Przykre jest jednak, że mimo niedogodnego zimą dojazdu kolejni amatorzy górskich widoków budują chałupy na Wichrówce 🙁 Jeszcze rok temu poza domem rekolekcyjnym i dwiema drewnianymi domami utrzymanymi w góralskim stylu nie było tu zupełnie nic. Teraz… niestety, przez letnie miesiące powstało 5 nowych chałup 🙁 I to na dodatek murowanych! Kto na to pozwolił ja się pytam?!? W takim miejscu murowany dom?! I jeszcze pewnie wymalują je na różowo jak znam życie… Serce się kraje 🙁 Niedługo, żeby spojrzeć na Tatry trzeba będzie się przedzierać przez płoty ogradzające domostwa. Niedoczekanie.

Liczę do dziesięciu. Odwracam się do tyłu i powoli robię się nieco spokojniejsza. Wzgórze Grandeus z masztem telefonii komórkowej (też niezbyt piękny element krajobrazu, ale skoro dzięki niemu mogę mieć w domu Wi-Fi to mogę się poświęcić), a za nim panorama Tatr Zachodnich. Pobielone pierwszym jesiennym śniegiem wyglądają wyjątkowo uroczo. Tu jeszcze lato, gorący wiatr, a tam mróz i śnieg. Może czas na wypad w Tatry?

Przed Tatrami masyw Magury Spiskiej. Niewysoka, i niezbyt uczęszczana. Sama nigdy tam jeszcze nie byłam, choć z mojego krańca świata to dosłownie kilka kroków. Zbocza są całkiem zalesione, ale może znajdzie się jakaś polanka z widokiem na Tatry. Stamtąd, tak bliskie muszą prezentować się wyjątkowo majestatycznie.

Ale miało być o tropieniu jesieni. Tropię, tropię i jakoś bez skutku. Większość drzew w okolicy to iglaki, trudno na nich obserwować zmiany pór roku, szczególnie z daleka. Nieliczne liściaste drzewa napotkane po drodze na razie w pełnej zielonej szacie. Czyżby nie miało być w tym roku jesieni?

To drzewo rozpościera swoje gałęzie tworząc naturalne siedzisko, zdolne spokojnie pomieścić kilka osób. Ktoś sprytny przybił na nim kilka desek, aby siedzenie uczynić jeszcze łatwiejszym. Zawsze kusi mnie, żeby wdrapać się na górę, usiąść cichutko i obserwować świat wokoło. Przez chwilę poczuć się jak ciekawe świata dziecko…

Jesieni niby nie widać, ale białe Tatry mieniące się w słońcu zmrożonym śniegiem przypominają, że zimniejsza część roku coraz bliżej. Trudno w to uwierzyć spacerując w koszulce z krótkim rękawem w pełnym słońcu. Tylko te chmury… Rozwiane po niebie cirrusy dają znać, że taka aura nie potrwa już długo.

Docieramy pod Wichrówkę, gdzie Pluto na chwilę odmawia współpracy. Być może dlatego, że całą drogę prowadzony jest na smyczy przez zachwyconą nową funkcją siedmiolatkę. Jakby w ogóle istaniała obawa, że dokądś ucieknie 😉 Ważne, żeby dziecko czuło się potrzebne, potrzeby psa lądują chwilowo na dalszym miejscu 😉

Floki natomiast ani myśli o odpoczynku. Biega po polach strasząc okoliczne krowy swoim dźwięcznym szczekaniem. Co ciekawe prawie żadna z nich nie reaguje na te zaczepki. Wszystkie spokojnie przeżuwają trawę, jakby przeczuwały, że niedługo regularne dostawy soczystej zieleni zastąpi suche siano.

Krowy nie reagują na Flokiego, a Floki nie reaguje na żadne przywołania. Cóż, może to moje nieudolne próby szkoleniowe. Z drugiej jednak strony po całych dniach spędzanych w niewielkim mieszkaniu też coś mu się od życia należy.

Uwaga! Jest! Znaleziona! Jesień w pełni! Wprawdzie tylko na jednym drzewie, ale za to jaka. Wszystkie barwy od jeszcze letniej zieleni, przez delikatną żółć, po jasny pomarańcz i dojrzałą jesienną czerwień. Bajkowo! Powoli czas na wypad w Małe Pieniny. Od zawsze Małe Pieniny kojarzą mi się właśnie z najpiękniejszą jesienią. Szkoda, że październik jest taki krótki… Wygląda na to, że zabraknie mi weekendów na zaliczenie wszystkich punktów programu.

Znad Gorców nadlatuje śmigłowiec. Ciekawe, czy coś się stało? Przypominają mi się pokazy GOPR-u na Wdżarze. Tyle tylko, że tam wszystko było na niby. Pytanie, czy teraz też jest na niby, czy naprawdę.

Kierujemy się z powrotem w stronę domu. Tatry powoli chowają się za przeoranymi polami. Jeszcze tylko jedno spojrzenie na ich ostre czubki i czas wracać na słoneczny taras.

 

W drodze powrotnej spotykamy jeszcze przyjaciółkę Flokiego, wilczurzycę Sarę. Dwa razy większa od niego, ale mojemu psisku jakoś to nie przeszkadza. Chyba lubi dominujące kobiety 😉

Dzień był naprawdę przepiękny! Gdyby tak mogły wyglądać wszystkie dni… Może kiedyś 🙂

Tymczasem na dobranoc Tatry pokazują nam się jeszcze raz. Skąpane w łunie zachodzącego słońca, przystrojone cieniutkim sierpem księżyca w nowiu. I ten śnieg… Jesień, kochani, jesień…

One Reply to “Szukając pierwszych oznak jesieni”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *