W krainie działkowców – o wsi podkieleckiej słów kilka

Troszkę skłamałam na temat Marzysza 😉 To nie do końca prawda, że nie ma tam nic. Poza miliardami komarów jest tam bowiem bardzo dużo Kielczan. Miejscowość jest usiana działkami rekreacyjnymi i domkami jednorodzinnymi, które szczególnie w weekendy zapełniają się gromadami działkowiczów.

Właściciele działek prześcigają się w tym, czyj ogródek będzie barwniejszy, w którym  będą ładniej przycięte krzewy, które kwiaty zakwitną wcześniej i zwiędną później. Po nocy pełnej bzyczenia (z bzykaniem nie mylić) poranny spacer wśród kwiatów od razu nastraja pozytywnie.

Ciekawostka, zawsze gdy próbuję uchwycić lilię, przysiada na niej jakiś owad. Ostatnio była to paskudna mucha. Dzisiaj w sam środek liliowego kielicha pcha się mrówka.

Przyglądaliście się kiedyś irysom? Pewnie nie, mało kto ma czas na takie zajęcia. Tymczasem irysy są niesamowicie fascynujące! Ich kształty! Każdy płatek inny, fantazyjnie wygięty, pomalowany w delikatne wzory na szafirowym tle, poezja. Natura potrafi być zachwycająca.

 

 

 

 

 

A dalej nieduża łąka pełna maków. Co ciekawe po drodze do Kielc mijamy wiele czerwonych pól. Wydawało mi się, że uprawa maków jest zabroniona, a przynajmniej obwarowana wieloma zakazami, tymczasem w świętokrzyskiem pól makowych jest mnóstwo. I bardzo dobrze, dzięki nim pejzaż jest dużo ciekawszy! To dobry moment na samochodową przejażdżkę w tamte strony – słonecznie żółte pola rzepaku poprzetykane krwistoczerwonymi polami maku, na tle cudnej zieleni zbóż. Pięknie!

Czasy uprawy ziemniaków na działce na szczęście już dawno za nami, ale czemuż by nie posadzić kilku drzew i krzewów owocowych. Nalewka z własnej aronii, powidła z własnych śliwek, czy po prostu czereśnie jedzone prosto z drzewa to prawdziwy rarytas.

Porzeczki powoli zaczynają się rumienić. Jeszcze trochę i będzie można je jeść. Tylko trzeba się spieszyć. Kilka lat temu w piękny lipcowy poranek siedziałam sobie na tarasie czytając książkę. Zastanawiał mnie odgłos dochodzący z ogrodu, jakby piszczenie, jakby szelest, ruch w okolicach porzeczek. Porzeczki były już pięknie czerwone, dojrzałe i gotowe do zbierania. Gdy kilka godzin później chciałam zabrać się za pożyteczne zajęcie i pozbierać porzeczki okazało się, że… nie ma ani jednej! Odgłosy, które słyszałam o poranku wydawało całe stado niewielkich ptaszków, które przyleciały do nas na śniadanie. Dżemu w tamtym roku nie było 😉

Czas na spacer. Skóra skwierczy od trzydziestostopniowego upału, nawet komary się pochowały, możemy więc ponownie spróbować spaceru nad rzekę. Po drodze mijamy pola jęczmienia, spomiędzy którego gdzieniegdzie wystają błękitne główki chabrów.

 

 

Skręcamy tym razem w prawo i po kilkuset metrach docieramy do rzeki nieco powyżej miejsca, które odwiedziliśmy dzień wcześniej. Woda spiętrzona na drewnianej tamie w miejscu, gdzie kiedyś był młyn. Teraz pozostały po nim jedynie malownicze kamienne zabudowania i koło młyńskie obudowane paskudnym blaszakiem. Pewnie tak było taniej, ale całkiem psuje to urok tego miejsca.

Z metalowego mostku rozgrzanego tak, że parzy nawet przez podeszwy klapek, spoglądamy na wartki nurt Czarnej Nidy i dużo spokojniejszą wodę jej odnogi. Pewnej ciemnej gorącej nocy przyszłyśmy tu z koleżankami, w stanie wskazującym na konieczność spaceru… I jak to bywa w takich sytuacjach uznałyśmy, że pięknym zwieńczeniem wieczoru będzie kąpiel w rzece. A że była to ciemna, głucha noc, kąpiel w wodzie po kolana odbyła się w strojach Ewy 🙂 Dopiero na drugi dzień okazało się, że byłyśmy bezczelnie podglądane! 🙂 Ech, dobre wspomnienia…

 

 

 

 

 

 

 

 

Wracamy do domu malowniczą świętokrzyską drogą. I choć Kielczan w okolicy jest zatrzęsienie, na szczęście wszyscy kryją się na swoich działkach, za zasiekami z żywopłotów.  Od czasu do czasu oszczekują nas psy, biegające jak pokręcone tam i z powrotem wzdłuż ogrodzenia. Nie spotykamy ani jednego człowieka. I to właśnie uwielbiam w tym miejscu!

Wracamy na działkę, układam się pod czereśnią i wpatruję bezmyślnie w bezkreśnie błękitne niebo. Fachowo ten stan należałoby nazwać medytacją. Mniej fachowo – całkowitym odmóżdżeniem.

Nagle słyszę dziwny szum liści, kieruję aparat w tamtą stronę a tu… ruda wiewiórka przysiadła na gałęzi, obejmując ją swoimi palczastymi łapkami. Spogląda na mnie wielkim czarnym okiem. Nie bój się mała, nikomu nie powiem, kto podkrada czereśnie 😉

7 Replies to “W krainie działkowców – o wsi podkieleckiej słów kilka

  1. Już wcześniej zwracałem na Twoje fotografie – szczególnie na prześwietloną koronę klonu podczas spaceru – ale zdjęcie z wiewiórką to prawdziwa bomba. Zupełnie, jakby Ci pozowała. I jeszcze ten łobuzerski błysk w oku… Wiewiórka i czereśnie? Ech, jak mało wiemy o tych wszędobylskich gryzoniach! Pozdrawiam – W.P.

  2. Wpadłam z rewizytą, miło poczytać o tym co się samemu widziało. (mówię o krakowskich “imprezach rynkowych”)
    Piękne zdjęcia i miły panuje tu klimat, będę zaglądać.

  3. Zrobiłaś mi z raną duża przyjemność bo niestety,nie mam dziś czasu na specery, czeka praca… Ale poprawiłam sobie humor podglądaniem “upolowanych “przez Ciebie okazów;)
    Na Poziomkowym Wzgórzu już czerwono od poziomek. zbieramy garściami podczas każdej wizyty w ogródku…Truskawki mamy ( dobrze to czy źle, nie wiem…) późniejszej odmiany.Bardzo soczyste. Dwie garście codiennnie….
    Czekamy na czrna porzeczkę i borówkę…. Wiewiórek, niestety, nie mam w naszej okolicy. Za to zajęcy, kuropatw, saren i bocianów “ci u nas dostatek”. W stawie u sąsiadów ( zbudowanym sztucznie) zadomowiły się ropuszki. Bardzo usypiający jest ten ich rechot…. Zapach wilgotnej, swieżo ściętej trawy u turlanie się po niej z Biszkoptem (labradorką) , który żyje by merdac ogonem i któremu nigdy dosyc aportowania i pieszczot- bezcenne. Nie zamienię Poziomkowego nawet na najpiekniejszy apartament w mieście ( zimą nie jestem już pewna obecnej deklaracji;) .Pozdrawiam…. Czekam na więcej spacerów…

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *