W Republice Małej Wierchomli

Mała Wierchomla kilkanaście lat temu była uroczą dziurą na krańcu świata, o której poza kilkoma mieszkańcami nikt nie słyszał. Dziś nadal jest uroczą dziurą na krańcu świata. Ale za to wyjątkowo tłoczną dziurą. Jeden z ostatnich zimowych weekendów spędzamy właśnie w tej dziurze. Po sobocie pod znakiem szusowania na stoku przychodzi czas na niedzielę, pod hasłem wizyty w pobliskim schronisku – Bacówce nad Wierchomlą.

Znam i uwielbiam te miejsca od zawsze. Jako nastolatka spędzałam część wakacji w pobliskiej Łomnicy, do Wierchomli zaś jeździliśmy z rodzicami na grzyby. Drogi i bezdroża, na których przez cały dzień można było spotkać dosłownie kilku turystów lub grzybiarzy. Miejsca, w których częściej można było się natknąć na żmiję, niż na człowieka.  Uwielbiam te strony… Włóczyłam się po tych górach zwykle w towarzystwie mojego poprzedniego psa, wyszukując nowe ścieżki, przedzierając się przez las, bez planu, bez celu, po prostu przed siebie. Czasem wybierałyśmy się w góry we dwie z przyjaciółką  – szesnastolatki spuszczone ze smyczy, zamiast do miasta pchały się w błotniste bezdroża. Piękne czasy. A wszystko dzięki moim rodzicom, którzy te tereny też ukochali w dzieciństwie i potrafili przekazać mi tę miłość. Dziękuję 🙂 Ale koniec tych wzruszeń, czas w drogę!

 

Wyruszamy z Chaty nad Stawem, która na ten weekend przyjęła nas w swe sympatyczne progi. Jej właściciel wieczór wcześniej zapewniał o specyficznych walorach tej lokalizacji, twierdząc, że jeśli kiedyś najadą nas ze Wschodu, to wysadzi się jeden most, potem drugi most, zamykając drogę do tej uroczej dziury. Potem postawi się erkaem na wzgórzu i Mała Wierchomla może się długo bronić przed najeźdźcą 😉 A stąd już niedaleka droga do ogłoszenia niepodległej Republiki Małej Wierchomli. W razie czego już wpisuję się na listę potencjalnych obywateli 😉

Przechodzimy obok stawu i skręcamy na czarny szlak, którym w niecałą godzinę dotrzemy do schroniska. Przekraczamy strumień i zaśnieżoną ścieżką zmierzamy lekko pod górę w stronę lasu.

 

Dłuższa część trasy wiedzie lasem. Widoków na razie brak, trzeba po prostu “wyspindrać” się na górę.

 

Śniegu jeszcze całkiem sporo, ale ścieżka jest przetarta, spacer nie sprawia więc nam większych problemów. Trasa w sam raz na wypocenie toksyn spożytych przez dwie ostatnie noce 😉

Jeszcze parę kroków przez las i docieramy na pierwszą polanę. Zmrożony śnieg poprzecinany tropami leśnej zwierzyny. Chciałoby się pobiec po śladach, zobaczyć w jakich zakamarkach chowają się sarny i zające. Zimą nic się nie ukryje. Zaczynam rozumieć co tak bardzo fascynuje Flokiego w tropieniu. Mnie wystarczy sam widok śladów na śniegu, jemu nos dodaje do tego miliony wrażeń zapachowych!

 

A na polanie pochyłe drzewo. Niby zwykłe drzewo. A dla mnie miejsce bardzo specjalne. Pamiętam je od czasu pierwszej wizyty w Wierchomli. Mogłam mieć wtedy 12-13 lat. Tuż obok niego z traw wystawaly kamienne fundamenty. To wtedy mama pierwszy raz opowiedziała mi o Łemkach. Nie wiem czy chałupa, która tu stała była Łemkowska, możliwe. Ale to miejsce, zapomniane drzewo owocowe, zarośnięte resztki domostwa zawsze kojarzą mi się z wygnanymi mieszkańcami Beskidów. Smutna i bardzo niechlubna karta polskiej historii.

Zawsze, gdy tędy idę “witam się” z moim drzewem. Zazwyczaj uwieczniam spotkanie zdjęciem, jak tym  z 1996 roku 🙂

 Tym razem jednak powitanie było smutne… Wygięty konar mojego drzewa umarł. Złamał się zapewne pod własnym ciężarem…. Chyba, że pod ciężarem tych wszystkich turystów, którzy tak jak ja robili sobie na nim zdjęcia 😉

Koniec tych smutasów, słonko świeci po wczesnowiosennemu, malując na śniegu nasze cienie. Dobrze się tak idzie z przyjaciółmi w ciepły zimowy dzień! 🙂

 

Jeszcze kilka kroków przez las i docieramy na polanę przed schroniskiem.

 Wydaje się, że bacówka jest już na wyciągnięcie ręki, ale przed nami jeszcze kilkanaście minut spaceru brzegiem polany. Czemu brzegiem? Bo tak wytyczony jest szlak, czyli wąska na dwie stopy ścieżka ubita w kopnym śniegu.

 No właśnie – schronisko po lewej, a my zmierzamy w prawo. Zupełnie bez sensu. “A gdyby tak pójść na skróty?” – podpowiada ten  głupi chochlik w mojej głowie, autor wszystkich kretyńskich pomysłów, którego niestety im jestem starsza, tym częściej słucham.

 Chyba nie tylko ja mam w głowie takie chochliki, bo symultanicznie z kumplem skręcamy w lewo – na przestrzał przez polanę. Jakże zachęcająco wygląda na przykład ta ścieżka pozostawiona przez skuter śnieżny. Pierwsze trzy kroki bez problemu. Kolejne trzy już coraz mniej przyjemne. Stopy zapadają się w śnieg na dobrych kilkanaście centymetrów. W niektórych miejscach wpadam po kolana… Dobrze, że śniegu nie jest więcej. Krok, dziura, krok, dziura, krok, dziura… Z każdym kolejnym krokiem wyciągnięcie nogi robi się coraz trudniejsze, brak kondycji daje się we znaki. Zamiast zawrócić póki to możliwe znów słucham chochlika, który tym razem wrzeszczy w moje ucho “Jak to!? Ty nie dasz rady!?” Głupia. Staram się iść po cieniutkiej ścieżce, którą zostawiły płozy skutera, nóżka za nóżką, jak na wybiegu.  Pieprzona płoza – nie mogłaby być trochę szerzsza?!

Po kilkuset krokach zaczynam marzyć, żeby być facetem! Wielkim, silnym chłopem o długich nogach! Męczę się potwornie, ale przecież wyjdę, jeszcze tylko trochę… Obiecuję, że już nigdy nie zejdę ze szlaku! Oczywiście na górze od dobrej chwili czekają Ci, którzy poszli naokoło… Nie obędzie się bez złośliwych komentarzy. Wygodniccy 😛

Wreszcie dotarłam! Płuca obrócone na lewą stronę, mięśnie nóg palą z bólu, ale dałam radę. Teraz już tylko kilka kroków do wymarzonego schroniska. A za plecami przepiękna panorama Pasma Radziejowej. W tle mgliście majaczą Tatry. Trudno je wypatrzyć na zdjęciu, ale uwierzcie mi na słowo w rzeczywistości dało się odróżnić ich ostre krawędzie w morzu chmur.

Nie było ich wprawdzie widać tak wyraźnie jak na panoramie przed schroniskiem (zdjęcie poniżej), ale taka widoczność chyba nigdzie nie zdarza się zbyt często.

Przed wejściem do schroniska sprytne urządzenie do oczyszczenia butów – taki prosty patent, a z pewnością oszczędza opiekunom bacówki wiele pracy.

Zajmujemy stół na dobudowanej do schroniska werandzie. Weranda powstała stosunkowo niedawno, wszędzie informacje o wykorzystaniu środków unijnych. I dobrze, trzeba brać, jak dają. Przeszklone ściany pozwalają w cieple podziwiać widoki znad gorącego napitku. Chciałoby się tu zostać na znacznie dłużej. W mojej głowie rodzi się plan, aby niedługo wpaść tutaj na choćby jedną noc. Noc z gitarą przy kominku… Mogłoby być prawie tak samo miło, jak na Potrójnej 🙂

 

Niestety, dzisiaj musimy już wracać do szarej cywilizacji. Żal opuszczać to miejsce w tak słoneczny, zimowy dzień. W drodze powrotnej śnieg smutno skrzypi pod nogami… Byle do kolejnego górskiego weekendu!

2 Replies to “W Republice Małej Wierchomli

  1. Dla Ciebie piękna, sentymentalna podróż w czasie i terenie, a dla mnie… w śnieg. W Bydgoszczy tej zimy został całkowicie skreślony ze stanu. Nie przepadam, za “białym, zimnym brzydkim”, ale zima to zima. I śnieg powinien być. Pozdrawiam – W.P.

  2. Panorama Pasma Radziejowej piękna, jak z pocztówki! 🙂 Uświadomiłam sobie właśnie jak wiele mam do nadrobienia w polskich górach po sześciomiesięcznym pobycie w Hiszpanii 😀

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *