Na morze! Są wakacje, każdy robi co chce.

Po zwiedzeniu Szybenika docieramy do mariny w malutkiej miejscowości Zaton. Porcik, knajpa, prysznice i tyle. Pierwsze piwo z załogą, wypad na zakupy do hipermarketu, wieczorna integracja na jachcie. W międzyczasie podczas krojenia arbuza dochodzi do krwawej jatki – nóż kontra stopa mojej drugiej połowy. Nóż ostry, stopa miękka. Efekt spektakularny. Wakacje pod znakiem utykania.

Na pocieszenie okazuje się, że kapitan wziął gitarrrrrę!!!! 🙂 Już wiem, że rejs będzie udany – żeglowanie bez gitary byłoby zupełnie bez sensu.

Noc upalna! Śpię na zewnątrz. Nic nie zagoniłoby mnie do kajuty. Budzą mnie pierwsze promyki słońca i te cholerne cykady… Reszta załogi smacznie chrapie.

Planowana wczesna pobudka i wypłynięcie o ósmej przerodziły się  w spokojne długie śniadanie i odcumowanie jachtu koło dziesiątej. Ale jak mawia nasz kapitan: “Są wakacje, każdy robi co chce.”  Hasło staje się naszym motto na najbliższy tydzień, a w zasadzie dwa.

Wypływamy. Na silniku oczywiście, bo wiatru ani grama. Poza kapitanem mamy na jachcie trzech panów, którzy mniej więcej wiedzą o co w żeglowaniu chodzi, wygląda więc na to, że dla pań będzie to tydzień smażenia się na pokładzie. Kapitan nawet nie próbuje zaciągnąć nas do poważniejszej roboty. Czy to dobrze, czy źle trudno powiedzieć. Ja chyba jednak wolałabym się czegoś nauczyć, nie bardzo jednak mam po temu warunki.

Z Zatonu wypływamy do miejsca, gdzie rzeka Krka wpada do Adriatyku. Podobno w tym kanionie kręcono arcydzieło niemieckiej sztuki filmowej – Winnetou. Podobno, bowiem, jak się później okaże każdy kanion w Chorwacji szczyci się tym samym wydarzeniem. Chyba, że kręcono ten majstersztyk w kilku kanionach, wtedy jestem skłonna zwrócić honor. Zwiedzanie wodospadów Krka zaplanowaliśmy na ostatni dzień rejsu, wrócimy więc jeszcze w to miejsce.

Przepływamy pod ogromnym mostem, który dzień wcześniej widzieliśmy z Szybenika. Most robi niesamowite wrażenie! Nic dziwnego, że miejscowi wykorzystują go do skoków na bungee. Gdyby nie to, że panicznie boję się swobodnego spadania z dużej wysokości sama skusiłabym się na skok w tym miejscu.

Maszt gotowy na postawienie żagli, cóż z tego, skoro wiatru jak na lekarstwo. Na dodatek na niebie cirrusy i jakoś tak niewiele słońca. Wygląda jakby pogoda miała nam spłatać figla. Halo! Tam na górze! Ja tu przyjechałam się opalić! 😉

Wpływamy w zatokę, nad którą leży Szybenik. Przepiękna panorama miasta i twierdzy, z której wczoraj spoglądaliśmy na morze. Z każdej strony miasteczko prezentuje się niezwykle urokliwie.

Oddalając się od Szybenika przechodzimy przez przesmyk, wyprowadzający nas na pełne morze. Widzieliśmy go wczoraj z twierdzy. Oprócz nas na wodzie dosłownie kilka innych jachtów, nie ma dużego ruchu. Może dlatego, że inne załogi śniadanie kończą dopiero koło dwunastej 😉

Przez całą drogę towarzyszyć nam będą czerwone i zielone latarnie. Pokazują żeglarzom którędy należy płynąć, aby ominąć podwodne skały i mielizny. Przydają się zarówno w nocy jak i w dzień. Niektóre z nich postawione na występach skalnych schodzących do wody prezentują się niezwykle malowniczo. Przy tej akurat przycupnęła niewielka kapliczka.

W przesmyku natrafiamy na wykute w skale ogromne wnęki. Okazuje się, że to bunkry dla łodzi, pozostałość po walkach toczonych w byłej Jugosławii. Na ślady po wojnie będziemy się jeszcze natykać w wielu miejscach. Trudno uwierzyć, że jeszcze kilkanaście lat temu w miejscach, które dziś oglądamy toczyły się walki. Dziś wszędzie pełno turystów i choć ściany domów nadal noszą ślady po kulach, zupełnie nie wyobrażam sobie, że oglądane przez nas miejsca były jeszcze tak niedawno areną bratobójczej wojny.

 

Tuż przed wyjściem na otwarte morze mijamy ogromny fort stojący na wodzie. Wygląda jak twierdza, tymczasem kapitan twierdzi, że jest to dawny klasztor. Ciekawe miejsce odosobnienia.

Przed nami niebo zasnute czarnymi chmurami. Ciepło, ale ani jednego promienia słońca. Dopływamy do zacisznej zatoczki na krótką “kąpiułkę”, jak mawia nasz kapitan. Kąpiułka okazuje się zaiste krótka, bowiem znad lądu nadciągają coraz ciemniejsze chmurzyska. Na dodatek towarzyszą im błyskawice. Lepiej skryć się na jachcie.

W ciągu kilku minut znajdujemy się w samym centrum burzy. Deszcz leje jak z cebra. Nie tak wyobrażałam sobie wakacje w Chorwacji…

Oprócz nas jeszcze kilka innych jachtów i motorówek. Wszyscy czekają z utęsknieniem aż burza przejdzie dalej. W taką pogodę lepiej siedzieć w spokojnej zatoce.

W  czasie deszczu ponoć dzieci się nudzą. Dorośli również. Kobity porównują kolor paznokci 😉 a chłopy popijają Karlovacko wychwalając swoje zdolności ratownicze zademonstrowane podczas wyławiania z morza zagubionej dmuchanej piłki 😉 Inaczej mówiąc integracji ciąg dalszy.

Na szczęście chorwacka pogoda zmienną jest. Po solidnej ulewie niebo na nowo przybiera błękitną barwę. W nieśmiałych jeszcze promieniach słońca możemy ruszać w dalszą drogę.

Uwaga! Wiatr! Choć w zasadzie należałoby napisać zefirek. Do wiatru jeszcze mu daleko, na razie podmuchy mają siłę uderzeń skrzydeł motyla.

Nie zmienia to jednak faktu, że pierwszy raz mamy szansę postawić żagle. To znaczy jeden żagiel. Fok, a konkretniej genua dumnie wydyma się w tych leciutkich podmuchach próbując złapać choć odrobinę wietrznej energii. Kiepsko jej idzie. Suniemy majestatycznie po spokojnym morzu. Najważniejsze, że wreszcie możemy popatrzeć na rozpostarty żagiel! Jest w tym widoku coś niesamowicie uspokajającego.

Oprócz nas na morzu nie ma zbyt wielu jachtów. Chyba wszystkich przestraszyła  burza.

 

Późnym popołudniem dopływamy do kolejnej zatoki, tym razem nieco bardziej cywilizowanej. Oprócz nas kotwiczy w niej kilkanaście innych łodzi. Nie bez przyczyny – na wyspie można zjeść świeżutkie ryby i owoce morza.

Wita nas wielkie WELCOM 😉 Napis przestaje nas dziwić, gdy wchodzimy do knajpki. Nie można się tam porozumieć w żadnym innym języku niż chorwacki. Z pewnymi elementami migowego oczywiście.

Z pewnym trudem udaje nam się zamówić rybę oradę (nie doradę, a właśnie oradę bez pierwszego “d”). Rybsko patrzy na mnie swoim martwym okiem, a nie lubię gdy jedzenie na mnie patrzy. Z wyrzutem. W Polsce zwykle można takie oko zakryć liściem sałaty, tutaj sałaty brak.

Decyduję się więc z dwojga złego na kalmary. Pierwszy raz widzę kalmary nie w postaci panierowanych pierścieni tylko w całości. Paskudztwa, z mackami jak u ośmiornicy. Smakują nieco gumowacie i śmierdzą grillem. Zapach w zasadzie podobny do spalonej grillowanej karkówki 😉 Podlane białym winem wszystko jednak jest jadalne. A poza tym każde doświadczenie wzbogaca człowieka 😉

 

 

 

 

Odkąd pamiętam opowiadano mi bajki, że po jedzeniu nie powinno się pływać. Nigdy w to nie wierzyłam. Tak jest i tym razem – woda mimo setek jeżowców na dnie (to te niewyraźnie czarne kolczaste kulki na zdjęciu obok) tak bardzo zachęca swoją niesamowitą przejrzystością, że nie mogę się oprzeć. Na jacht wracam wpław. Reszta towarzystwa płynie pontonem. Mam do przepłynięcia spory kawałek, ale w ciepłej krystalicznie czystej wodzie to sama przyjemność.

Przed nami ciężka noc. Plan – dotrzeć rano na wysepkę Bisevo, około 30 mil morskich na południowy wschód. Tam zaczną się prawdziwe atrakcje naszego rejsu. A na razie trzygodzinne wachty od zmierzchu do świtu. I pilnowanie, żebyśmy zanadto nie zboczyli z kursu. Pierwsza w życiu noc na morzu. Nie mogę się doczekać!

3 Replies to “Na morze! Są wakacje, każdy robi co chce.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *