Szaro, buro i mokro na Babiej Górze

Ósma rano wyjazd z Krakowa. Mimo zupełnie nie zachęcających do jakiejkolwiek aktywności fizycznej prognoz pogody, wraz z Kursem Przewodników Beskidzkich zmierzamy w stronę Przełęczy Krowiarki. Plan na dziś – Królowa Beskidów, czyli Babia Góra.

Po drodze przysłuchujemy się innym kursantom, którzy właśnie podchodzą do egzaminu. Ich zdenerwowanie chwilami udziela się i nam. Przy każdym wywoływanym nazwisku mam wrażenie, że za chwilę usłyszę swoje. Uff, jeszcze nie dziś. Dopiero za dobrych kilka miesięcy.

A tymczasem dla nas to dopiero najprzyjemniejsza część drogi do przewodnickiej odznaki – poznawanie nowych i nie nowych beskidzkich zakamarków. No tak… Chęci poznawcze buzują w każdym z nas, jednak dzisiejsza aura nie daje nam wielkich złudzeń – panoram z góry nie należy się raczej spodziewać. Już na Przełęczy Krowiarki, zwanej inaczej Przełęczą Lipnicką, czyli na wysokości 1012 metrów nad poziomem morza wędrujemy w szarych chmurach. Im wyżej tym gorzej.

Pnie świerkowego lasu toną we mgle. Krajobraz tajemniczy, lekko złowrogi…

Z Krowiarek na Babią wiedzie dróg kilka. Ponieważ jednak szlak niebieski do schroniska na Markowych Szczawinach jest zamknięty ze względu na prowadzoną renowację, zmuszeni  jesteśmy wybrać czerwony szlak wiodący przez Sokolicę. Kilka razy schodziłam tym szlakiem, nigdy jednak nie szłam nim pod górę. Ścieżka prowadzi po kamiennych stopniach. Lewa, prawa, lewa, stopień, lewa, prawa, lewa, stopień, lewa, prawa, lewa, stopień. I tak przez dobrych kilkadziesiąt minut. Nie jest stromo, mimo, że mamy do pokonania ponad 700 metrów przewyższenia, nie odczuwa się dużego zmęczenia. Ot, monotonny spacer pod górę. Przynajmniej jak na razie.

Co jakiś czas pod stopami widzimy podłużne bloki kamienne z wyrytymi literami D i S. To pozostałość po drugiej wojnie światowej, a dokładniej po niemiecko-słowackiej granicy, która tędy prowadziła. Orawa należała podczas II wojny do sprzyjającej faszystom Słowacji, stąd granica z okupowaną przez Niemców Polską poprowadzona grzbietem Babiej Góry.

 

 

 

 

 

 

 

Sokolica. Pierwszy przystanek na naszej trasie. Godzina drogi i ponad 350 metrów podejścia za nami. I pierwszy punkt widokowy. Widoki… cóż, zdjęcie poniżej mówi samo za siebie 🙂 Możemy sobie jedynie wyobrazić panoramę Beskidu Żywieckiego rozpościerającą się stąd w słoneczne dni. Kto ma kiepską wyobraźnię, ten ma problem.

Łyk magicznego soku z gumijagód, według tajemnej receptury naszych dwóch bieszczadzkich aniołków (w diablej skórze) na poprawę krążenia i możemy ruszać dalej. Mgła mgłą, ale ważne, że nie pada!

Tuż za Sokolicą w prawo odbija zielony szlak, którym można zejść do niebieskich znaków prowadzących na Markowe Szczawiny.

To ostatnia deska ratunku dla turystów, którzy zapędzili się aż tutaj i dopiero teraz stwierdzili, że warunki pogodowe są niesprzyjające. Mogą odbić krótkim łącznikowym szlakiem w dół i ominąć Królową Beskidów, słynącą z kapryśnej pogody. To w sytuacji załamania pogody. U nas jednak trudno mówić o załamaniu – pogoda jest bardzo stabilna. Stabilnie beznadziejna 😉

Podążamy więc dalej, wchodząc w pas kosodrzewiny. Babia to poza Tatrami najlepsze miejsce w Polsce do zaobserwowania wyraźnych granic pomiędzy poszczególnymi poziomami roślinności. Na skraju iglastych drzew regla górnego zaczyna się poziom kosodrzewiny, ciągnący się przez następnych trzysta metrów wysokości.

Lubię spacerować wąskimi korytarzami wydrążonymi w kosodrzewinie. Zielony gąszcz osłania od wiatru, sprawiając, że od razu robi się cieplej. Daje poczucie bezpieczeństwa. Być może złudne, ale dobre i to 😉

Kolejny krótki przystanek – Kępa. To już 1521 m n.p.m., zatem większość podejścia za nami. Zostało raptem 200 metrów przewyższenia do przedeptania skalistą ścieżką. Idąc po takich górskich traktach zawsze zastanawiam się, jak to możliwe, że komuś chciało się misternie układać kamienie, tak aby stworzyły wygodną ścieżkę dla turystów. Ogrom pracy.

Mimo dość wyraźnej ścieżki na Babiej coraz to ktoś gubi szlak, zmuszając GOPR do interwencji. Z jednej strony wydawałoby się, że równo ułożone kamienie powinny być wystarczającym drogowskazem. Z drugiej jednak…

Wystarczy spojrzeć na zdjęcie obok – gdy mgła zrobi się choć trochę gęstsza bardzo łatwo zboczyć z wyznaczonej ścieżki. A gdy spadnie śnieg – znalezienie właściwej drogi może graniczyć z cudem. Nie byłam nigdy na Babiej w zimie, ale przewodnik prowadzący nasz kurs opowiada nam jak wygląda to miejsce pokryte śnieżną bielą.

Ścieżki przykryte przewianym śniegiem szybko przemieniają się w lodowisko, po którym nie da się przejść bez raków. Na kamieniach tworzy się warstwa lodu, na której każdy krok może okazać się zdradliwy. Z kolei jeśli śniegu napada naprawdę dużo, powstają zaspy zakrywające wszystkie punkty orientacyjne. Dlatego przy szlaku stoją wysokie tyczki, mające wskazywać turystom drogę, gdy wszystko inne przykryje śnieg.

Jedno jest pewne – idąc na Babią trzeba wykazać się przede wszystkim rozsądkiem. Każda góra powinna budzić respekt. Ta jednak wyjątkowo.

Samotny wysoki szczyt narażony jest na wyjątkowo częste i wyjątkowo gwałtowne zmiany pogody. Dlatego w plecaku oprócz kurtki, polara i peleryny mam przygotowaną czapkę i dwie pary rękawiczek.

Ostatni przystanek przed szczytem. Wzniesienie o wyjątkowo urokliwej nazwie – Gówniak 😉 Jeszcze 100 metrów podejścia przed nami.

Na tej wysokości kosodrzewina pojawia się już tylko w pojedynczych kępach. Królują skały, pokryte mchami i porostami o cudnie jesiennej brązowo-pomarańczowej barwie. Kolorystyka podobna jak na połoninach o tej porze roku. Pod stopami kamienista ścieżka, a nad głową pierwsze oznaki nadchodzącego deszczu. Zaczyna padać. Na razie pojedyncze krople, ale z każdą chwilą wzmaga się wiatr sprawiając, że wędrówka staje się z kroku na krok mniej przyjemna. Byle do szczytu!

Mimo spadających z nieba kropel tuż pod szczytem na moment otwiera się przed nami maleńkie okno z widokiem. Trudno to nazwać panoramą. Po prostu przez chwilę widzimy nie tylko szarość mgły, ale również to co pod nami, w dolinie. Niestety, dosłownie po minucie na chwilowo otwarte okno nadciąga zasłona z chmur przesłaniając cały widok.

Oprócz nas na szlaku dosłownie kilka osób. Opustoszała Babia Góra – przywilej jesiennych piątkowych turystów.

Tuż przed szczytem odbijamy w prawo na żółty szlak prowadzący przez Perć Akademików. Nie, nie zamierzamy nim schodzić. Tabliczka ostrzega zresztą, że ten szlak powinien służyć wyłącznie do podchodzenia. Rzeczywiście szlak jest dość stromy, a w jednym miejscu trzeba wspinać się po skałach korzystając z klamr i łańcuchów. Mój ulubiony szlak do wchodzenia na Babią 🙂

Tym razem jednak zmierzamy tylko do położonej tuż pod szczytem kapliczki. Chwila zadumy i modlitwy za tych, którzy z gór już nigdy nie wrócą. Za tych, którzy zostaną na zawsze w miejscu, które pokochali całym sercem. Tak jak znajomy, który w tym tygodniu zginął w lawinie pod Annapurną… Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie…

Wreszcie jest. Babia Góra kolejny raz zdobyta. 1725 metrów nad poziomem morza. W Polsce poza Tatrami już wyżej być się nie da. Choć wejście tutaj było dziś raczej spacerowe, to jednak satysfakcja jak zawsze jest ogromna. Gdyby jeszcze raczyło przestać wiać i zacinać zimnym deszczem…

 

Widoczność zerowa. Wiatr – z każdą chwilą silniejszy. Chowam się za kamiennym murem, który powstał tu właśnie po to, aby dać choć minimalne schronienie turystom. Mozolnie zakładam pelerynę szarpaną kolejnymi porywami wiatru. Pierwszy raz tego dnia nieśmiało marzę o znalezieniu się w ciepłym schronisku z kubkiem grzanego wina w dłoni. Po dwóch i pół godzinach marszu chciałoby się chwilę odpocząć, ale w tych warunkach lepiej zmykać z góry zanim deszcz przemieni się w śnieg. Czapka i rękawiczki okazują się zbawienne. Zmarznięci i przemoczeni zaczynamy schodzić w dół.

 

Pierwsze kilkadziesiąt metrów to istna mordęga. W porywistym wietrze, schodzimy w po mokrych i śliskich kamieniach. Kamienne usypisko w niczym nie przypomina ścieżki. To po prostu sterta głazów, na których bardzo łatwo o kontuzję. Wystarczy jeden błędny krok. Na dodatek głazy są niejednokrotnie tak od siebie oddalone, że moje krótkie nogi nie mogą sobie z nimi poradzić. W niektórych miejscach po prostu zjeżdżam na tyłku. Lepsze siniaki niż noga w gipsie.

Ta część wycieczki z przyjemnością ma już całkiem niewiele wspólnego. Każdy marzy już tylko o suchym kącie, gorącym napoju i sycącym posiłku. Im niżej tym bardziej leje.

Z Przełęczy Brona, skąd zielony szlak odbija na Małą Babią, skręcamy czerwonym szlakiem do schroniska na Markowych Szczawinach.

Znaki pokazują jeszcze 15 minut. Najdłuższe 15 minut w moim życiu. Woda leje się z nieba strumieniami. Pod stopami znów śliskie kamienie lub dla odmiany głębokie błotniste kałuże. Zimno, mokro, głodno. Na każdym zakręcie myślę “to musi być już tu!”.

I w końcu jest! Paskudne nowe schronisko na Markowych Szczawinach, którego budowa tak mnie bulwersowała, tym razem okazuje się upragnioną oazą 🙂 Kolejny dowód na to, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Zamawiam gorący żurek i jeszcze gorętsze grzane wino. Jak dobrze! W takich chwilach docenia się najmniejsze przyjemności!

Po krótkim pobycie w schronisku ruszamy dalej, zielonym  szlakiem do Zawoi Markowej. Wychodząc ze schroniska wpadamy w jeszcze większą ulewę, która jednak z każdym krokiem w dół powoli ustępuje. Przemoczeni do suchej nitki docieramy na dół, skąd bus zabiera nas w miejsce, gdzie spędzimy dzisiejszą noc. Przed nami suto zakrapiany gitarowy wieczór. Zasłużyliśmy na odrobinę przyjemności 🙂

4 Replies to “Szaro, buro i mokro na Babiej Górze

  1. “Jestem tego pewny,
    w głębi duszy o tym wiem,
    że gdzieś na szczycie góry,
    wszyscy razem spotkamy się.
    Mimo świata, który ,
    kocha i rani nas dzień w dzień,
    gdzieś na szczycie góry ,
    wszyscy razem spotkamy się.”

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *