Góry z trzylatkiem: Hrebienok i Reinerova Chata

WYBÓR: HREBIENOK, SŁOWACKIE TATRY

Spędzając sporą część życia w odległości rzutu oscypkiem od Tatr, szukamy coraz to nowych sposobów na wyciągnięcie naszego jakże ruchliwego Słonka na górskie eskapady. No dobra, nie szukamy. Ja szukam. A jako że nasze trzyletnie Słonko do najmniejszych nie należy, trasy muszą spełniać jeden warunek – coby Słonko na własnych nóżkach przeszło zdecydowaną większość drogi. Wbrew pozorom w okolicach spisko-podhalańskich takich miejsc zbyt wielu nie ma. Bo na końcu musi być jeszcze schronisko z pieczątką, zapomniałam dodać. I z soczkiem. A najlepiej jeszcze z zupą pomidorową.

W ramach rozwoju turystyki transgranicznej w poszukiwaniu tras dla trzylatka wybraliśmy się z końcem sierpnia, z przyjaciółmi, po sąsiedzku na Słowację. 35 kilometrów od przejścia w Jurgowie i na Łysej Polanie, po południowej stronie Tatr przycupnął Stary Smokowiec. Jedna z tych miejscowości, które mogłyby zazdrościć Zakopanemu tłumów, gdyby nie to, że po pierwsze nie ma czego zazdrościć, a po drugie w sezonie i tak mają tu całkiem spory ruch.

Pierwsza część naszej wycieczki to jakże atrakcyjna dla trzylatków kolejka wywożąca nas na Hrebienok, 1285 m n.p.m. Kolejka bardzo podobna do tej na Gubałówkę. Z poziomu trzylatka sama kolejka jest atrakcją, choć w rzeczywistości przez większość drogi trzylatek ma świetny widok na… cztery litery innych pasażerów. A jak już wysiądzie na górze, to ma widok na Tatry, które powiedzmy sobie szczerze interesują go mniej więcej tak samo jak cztery litery, albo i mniej. Dobrze, że po szklanym dachu kolejki przeszedł niedźwiedź i zostawił ślady, bo to niewątpliwie trzylatka zainteresuje.

Niedźwiedzi w słowackich Tatrach dostatek, jeden nawet przycupnął na Hrebienoku i daje sobie wsadzać ręce w paszczę aż po sam trzyletni łokieć. Można też popatrzeć jak ręce wsadzją inni, co świadczy nie tyle o strachliwości co o odziedziczonej (zapewne po mamusi) inteligencji.

Hrebienok to taka nasza Gubałówka. Tłumy ludzi, knajpy, harmider. To jednak również świetna baza wypadowa w Wysokie Tatry. Jeśli nie macie ochoty na żmudne podejścia, można wyjechać na 1300 m i cieszyć się wycieczką w wyższych partiach gór.

Dosłownie kilkaset metrów od stacji kolejki wpadamy na schronisko Bilikova Chata. Byłoby schroniskiem, gdy leżało gdzieś dalej. Tutaj jest po prostu kolejną knajpą, w której można wciągnąć knedlika i popić słowackim capovanym pivem. Nawet nie zajrzeliśmy sprawdzić czy mają pieczątkę.

Oprócz schroniska atrakcją są motyle, które bezpardonowo przysiadają na włosach, ramionach, czy też innych częściach ciała.

Nad szczytami zbierają się czarne chmury. Zawitaliśmy w Tatry kilka dni po tragedii na Giewoncie, więc taki widok wzbudza wiele emocji. Przed nami jednak na tyle krótka trasa i na tyle nisko, że możemy czuć się względnie bezpiecznie. Choć podczas burzy w górach słowo “bezpiecznie” w zasadzie przestaje funkcjonować, niezależnie od wysokości.

ZIMNA WODA i WODOSPADY

No właśnie, trasa. Mapa twierdzi,  że przed nami 35 minut tam i 30 z powrotem, czyli dystans jak najbardziej w zasięgu trzylatka. Idziemy zielonym szlakiem, wzdłuż przepięknego potoku o nazwie Zimna Woda (po słowacku Studeny Potok), na którym co chwilę wyrastają malownicze wodospady. Mniej więcej w połowie naszej trasy dotrzemy do schroniska Reinerova Chata.

Po około 10 minutach schodzenia w dół docieramy do pierwszego wodospadu, to znaczy dotarlibyśmy, gdyby przez te wyczerpujące 10 minut nie zmógł nas głód i nie wymusił natychmiastowej konsumpcji banana. Brak banana mógłby zagrozić trzyletnią katastrofą na miarę Czernobyla. Zejście sto metrów do podnóża wodospadu okazało się ponad trzyletnie siły, a raczej ponad siły rodziców, którzy światle przewidzieli, że po zejściu do wodospadu, trzeba będzie jeszcze wrócić w górę. Brak zdjęcia wodospadu, noszącego dumną nazwę Długi zawdzięczacie właśnie naszej przezorności. Jak się później okazało jak najbardziej słusznej.

Po pierwszym fragmencie, który nie dość, że  w dół to jeszcze po sporych kamolcach, przyszedł czas na przyjemny spacer do kolejnego wodospadu. Droga jakby mniej kamienista, lekko pnie się w górę.  Według mapy kolejne 10 minut, według Słonka co najmniej 20. Trudno się dziwić skoro po drodze trzeba choć trochę się ubłocić.

Widoki zacne, choć przyznam szczerze, że zdjęcia robię telefonem w locie, bo zatrzymanie się choćby na chwilkę powoduje automatyczne “mama, na balana”! Barana zostawiamy jako ostateczność, dlatego staram się z uporem maniaka podążać do przodu, choćby miało to oznaczać lekko rozmazane Tatry na zdjęciach.

Uwaga! Kolejny wodospad w zasięgu wzroku! Tym razem jegomość o wiele mówiącym imieniu Wielki. Do Wielkiego postanawiamy zajrzeć. Znajomi, którzy wędrują z nami ze swoim trzylatkiem są chyba jeszcze bardziej przewidujący niż my, ponieważ nawet do niego nie podchodzą. Do wodospadu trzeba bowiem zejść po ścieżce obfitującej w wielgaśne kamienie.

Jak na wodospad Wielki i tłum przy nim do małych nie należy. Wodną kaskadę można podziwiać z metalowej kładki, niczym w Wąwozie Homole. Sceneria zaiste przyjemna dla oka, odległość od kolejki niewielka, trudno się więc dziwić turystom tłumnie zaglądającym w ten zakątek. Sami wszak nimi jesteśmy. Gorsza sprawa, że magia banana chyba przestała działać… Mamy więc trzyletnią histerię w najlepszym wydaniu, w otoczeniu skał, wody i zadziwionych Słowaków.

W tym czasie znajomi omijają spokojnie wodospad, podążając ze swym nieco mniej temperamentnym trzylatkiem spokojnie w kierunku pieczątek, soczków i zup pomidorowych. A nam się zachciało wodospad oglądać! To przez Was, Drodzy Czytelnicy, prawdę mówiąc, bo zamiast się skupić na potrzebach Słonka, chciałam mieć ładne zdjęcia na bloga. Błąd. Po stokroć błąd.

A woda sobie płynie i nic sobie z wszelakich histerii nie robi. Szczęśliwa…

Ostatni rzut oka na Wielki wodospad. Po długiej dyskusji z trzyletnim mózgiem całkowicie zamglonym emocjami udaje nam się wyruszyć w pogoń za przyjaciółmi.

Na kolejnym etapie trasy histerii mamy jeszcze kilka. Ratują nas spotkane na szlaku pieski, schroniskowa motywacja i niestety chwilami baran. Jeśli jednak powiedziało się, że idziemy, to zawracanie nie ma najmniejszego sensu.

Jeżeli ktokolwiek z Was w tym miejscu zastanawia się “na cholerę oni to biedne dziecko po górach ciągają” albo “realizuje sobie, cholera jedna, własne ambicje” to odpowiem Wam tak: wolę nazwać to zaszczepianiem w dziecku pasji i miłości do gór. Bo jak mam zaszczepiać miłość do morza, skoro zupełnie go nie kocham? No to zaszczepiam to co potrafię.

Dobra, my tu pitu pitu, a tymczasem dotarliśmy w bólach bo w bólach, ale jednak do kolejnego wodospadu: Skryty mu na imię. Cześć, Skryty! Miło Cię widzieć!

Poprzednim razem widzieliśmy się w 2007 roku, jesienią. Wyglądałeś wtedy tak, jak na zdjęciu niżej. Oj, wygląda na to, że nie tylko mnie przybyło parę kilo.  Choć ogólnie, z nas dwojga to raczej ja się bardziej postarzałam.

REINEROVA CHATA

No dobra, ostatni kawałek przed nami. Kto polubił wodospady na Zimnej Wodzie będzie nieco zawiedziony, bowiem więcej wodospadów nie widzieliśmy. Mapa mówi,  ze jest jeszcze jeden, zwany Małym, ale oddalony od szlaku, więc jak się zapewne spodziewacie z trzylatkiem raczej przegrana sprawa.

Naszym celem jest teraz Reinerova Chata. Szlakowskaz mówi 10 minut. Noszzzzzzz, ku&*a to było naprawdę najdłuższe 10 minut mojego życia. Trwało co najmniej z pół godziny. I nawet nie chodzi o trzyletniość naszego trzylatka. Po prostu Ci Słowacy chyba jakoś mega szybko chodzą. Dziwne te czasy i zupełnie nierealne. Baran musiał jednak wziąć udział w naszej wycieczce, bo bez niego byłoby krucho. To zdecydowanie nie nasza pierwsza wycieczka w góry, ale pierwsza z takimi problemami. Być może pora była zbyt drzemkowa, może po prostu dzień nie taki, a może emocji za dużo… Trudno wyczuć.

Najważniejsze, że po jakże mozolnym podejściu po prawie płaskiej ścieżce wreszcie dotarliśmy do Reinerovej Chaty, czyli najstarszego schroniska w Tatrach. Wybudowane w 1863 roku widziało już zapewne bardzo wiele.

12 lat temu Reinerova prezentowała się tak:

Znacznie milej się prezentowała, bowiem w listopadzie 2007 poza nami nie było tu nikogo. Wypiliśmy wtedy gorącą herbatkę, obejrzeliśmy dokładnie wszystkie schroniskowe trofea. Mieliśmy czas na pogawędkę i zadumę. Tym razem natomiast walczyliśmy z tłumem o ostatnie Horalky, przebiegaliśmy trzyletni slalom między turystami i ostatkiem sił udało nam się jednak opieczętować dłonie, choć na zdjęcie rodzinne tym razem mocy nie starczyło.

Ludzi mnóstwo. Niektórzy z dziecięcymi wózkami – dobra wiadomość dla wózkowych! Wszyscy żądni kontaktu z tatrzańską naturą. A tatrzańska natura w postaci liska łakomczuszka wie co robi i samoistnie się unaocznia, daje się nawet niektórym złapać w obiektyw, na przykład znajomym z Biegiem na Rower. Chwila dla reportera, uśmiech numer 32 proszę.

CEPROSTRADA NA HREBIENOK

zikie tłumy nie sprzyjają długiemu kontemplowaniu zachmurzonych widoków, zachmurzone widoki również nie sprzyjają kontemplacji, raczej sugerują czym prędzej spier%$#ć! No to chodu do dołu! Choć pierwsze kroki za schroniskiem wymagają barana, po chwili trzylatki mimo wcześniejszych mękoleń i biadoleń nagle odzyskują siły witalne.

Cudowna przemiana, niezwykła regeneracja, czyżby jakieś źródło mocy biło pod Reinerovą Chatą? Obie sztuki odnajdują w sobie nieprzebrane pokłady energii!

Biegiem! Bo nam kolejka ucieknie! Niestety bieganie stóp rozmiar 28 w dół po betonowej kratce (patrz niżej) nie jest najlepszym rozwiązaniem, dlatego ostatecznie zejście kończy się baranem, jednak zupełnie nie z powodu braku sił, a z racji nieodpartej potrzeby biegania po podłożu ze wszech miar do tego nie przystosowanym. Już widzę nas na słowackim SOR-ze z rozciętym czołem.

Podłoże to jednakoż tłumaczy, skąd w Reinerovej Chacie wzięli się ludzie z wózkami. Po takiej autostradzie to można sobie pojeździć… Szkoda tylko Reinerovej, i szkoda, że nie wiedziałam iż można tu dotrzeć w czasie gdy byliśmy wózkowi.

Podsumowując – droga planowana na 1h 5 minut zajęła nam nie wiem ile, bo walcząc z histeriami nie miałam czasu pilnować czasu. Sądząc po psychicznym zmęczeniu to jakieś  dziesięć godzin, ale realnie patrząc zapewne koło dwóch. Dotarliśmy cali i zdrowi na Hrebienok. Wciągnęliśmy obiad w barze typu korporacyjna stołówka (tace, trzy dania do wyboru, znacie klimat). Szczęśliwie mieli kącik dla dzieci, w którym nasze umierające z braku sił trzylatki rozniosły w drzazgi wszystko co się dało. Trzylatek to taka bestia, której siły witalne zależą wyłącznie od motywacji, od niczego innego. Przy czym im bliżej tej motywacji do czekolady, ewentualnie bajki tym większe siły jest  w stanie wyzwolić.

W każdym razie. Trasa zaliczona? Zaliczona! Rodzice szczęśliwi? No powiedzmy. Dzieci szczęśliwe? Mam wrażenie, że tak. Zdążyliśmy przed burzą? Zdecydowanie tak! Czyli sukces pełną gębą.

Porady: jeśli Twoje dziecko jest z tych, które za rączkę grzecznie idą z mamą niespecjalnie interesując się tym co wokoło, to ten szlak jest zdecydowanie dla Ciebie. Jeśli Twoje dziecko należy do tych, które muszą wejść na KAŻDY kamień i spojrzeć w KAŻDĄ dziurę, to licz się z tym, że trasa zajmie Wam znacznie więcej niż godzinę. I lepiej zacznij trenować barana. Z serdecznymi pozdrowieniami dla wszystkich wędrujących rodziców trzylatków!

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *