Czerwonym szlakiem z Niedzicy przez Pieniny Spiskie

Nad Jeziorem Czorsztyńskim

Taka ze mnie matka-Polka, że zamiast korzystać z uroków gór to niańczę mojego czterolatka, od czasu do czasu wyrywając się tylko na spacer. Dlatego kiedy na ostatnią niedzielę zapowiedzili przepiękną wycieczkową pogodę, podjęłam niepodważalną decyzję o pójściu w góry! Szczęśliwie udało mi się namówić kumpelę (namawianie trwało jakieś pięć sekund – czyli tyle ile trwa napisanie: “hej, idziesz ze mną w góry?”). Wczesnym rankiem, bo już o 11:30 wyruszyłyśmy na czerwony szlak z Niedzicy do Dursztyna. Oczywiście zachowując ustawowe 2 metry odstępu.

Szlak startuje zaraz przy zamku i wiedzie pod górę obok cmenatrza rodziny Salamonów (wieloletni właściciele zamku w Niedzicy – o zamku więcej przeczytasz w tym archiwalnym wpisie), by nieco dalej na sporym parkingu obok leciwego ośrodka wypoczynkowego (można tu zostawić auto) skręcić nadal asfaltową drogą w prawo pod górę. Po kilkuset metrach wychodzimy na polanę, z której pokazują się pierwsze widoki.

Tatry jakby za mgłą

Pierwsze co rzuca nam się w oczy to… że niewiele widać. To znaczy, niby wszystko widać, ale jednak nie za bardzo. 10 maja jeszce nie wiadomo było co to ostry cień mgły, ale gdybym wiedziała że powstanie kilka dni później byłabym pewna, że to on. Tymczasem, gdy spojrzałyśmy dokładniej…

A cóż to za żółte chmury nad lasem?

…okazało się, że nad lasami unoszą się chmury żołtych pyłków! No ba, każdy, nawet nie alergik wie, że na wiosnę wszystko pyli. Ale czegoś takiego w życiu nie widziałam! Widoczność mocno ograniczona, po wejściu w las okazało się, że miejscami nie da się prawie oddychać. Dopiero po powrocie wygooglałyśmy, że to sezon pylenia świerków. Wyobraźcie sobie świerki nie pylą jak na porządne drzewo przystało co roku, tylko raz na kilka lat, ale za to jak już to na całego! Z każdym powiewem wiatru nad lasami unosiły się tumany pyłów, które osiadały na wszystkim co znalazło się w ich zasięgu rażenia.

Dlatego zdjęcia w tej relacji będą miejscami mniej ostre – przynajmniej zobaczycie jak to naprawdę wyglądało. Ale niech was to pod żadnym pozorem nie zniechęci do przejścia tego szlaku! Widokowo jest przepiękny (to znaczy, nie cały czas, ale ma swoje mocne momenty)! Nawet gdy pylą świerki, ale to grozi wam dopiero za kilka lat.

Ruiny zamku w Czorsztynie, za nimi po prawej Lubań

Już z tej pierwszej polany widok powala na łopatki. Jezioro Czorsztyńskie, nad nim po jednej stronie ruiny zamku w Czorsztynie, po drugiej Zamek w Niedzicy, dalej Pieniny i na deser Tatry. I to wszystko zaledwie kilkanaście minut spacerem od zamku – naprawdę warto ruszyć tyłek! Na zmęczonych czeka ławeczka pod nieco nie pasującym do cudnych okoliczności masztem.

Przypudrowane pyłkiemTatry w mleczowej oprawie
I znów zamek w Czorsztynie
A tu już Niedzica
Widok na Jezioro Sromowieckie (to mniejsze jeziorko pod zaporą w Niedzicy)

Wiosna w Pieninach Spiskich

Czas, w którym przyszło nam wędrować przez Pieniny Spiskie ma niewątpliwą widokową zaletę w postaci kwitnących mleczy. Gdzie nie spojrzeć mizdrzy się to bezczelnie do słońca, przechyla żółte główki i pozuje tak, że aż żal nie pstrykać. Z lenistwa nie dzierżę ze sobą aparatu, stąd drugi powód marnej jakości zdjęć (poza świerkami).

Mlecze, mlecze, mlecze, zamki, zamki, zamki…
Jezioro Sromowieckie po raz wtóry

Zakochałam się tej wiosny w wiośnie na nowo. To znaczy, zawsze byłam w niej zakochana, ale teraz jakoś tak mocniej, świadomiej, choć co ciekawe jeszcze bardziej entuzjastycznie! Pewnie dlatego, że nigdy nie spędzałam wiosny tak blisko natury, jak w tym roku. Dlatego każdy listek, każdy kwiatek napawa mnie bezbrzeżnym zachwytem! Dobra, nie będę Wam tu wrzucać każdego kwiatka czy listka, ale kilka ich będzie. O na przykład takie:

Coś kwitnie. Nie wiem co, ale ważne, że pięknie!

Po krótkim spacerze brzegiem lasu wychodzimy na kolejną polanę, która sama w sobie jest dla mnie kwintesencją piękna! To właśnie takie łąki w górach kocham najbardziej. Nie skały, nie szczyty, a miękkość szumiących traw. Poniosło mnie w romantyczne rejony, kto mnie czyta, ten wie, że tak już mam.

Droga pnie się pod górę. Szlaku nie widać, ale na tym fragmencie naprawdę trudno się zgubić. Pod lasem stoi drewniany dom. Przepięknie położony! Choć jak dla mnie trochę za bardzo na odludziu – domyślam się, że zimą można się tu dostać tylko skuterem śnieżnym. Mijają nas dwa samochody – okazuje się, że właśnie do tego domu. Na tę porę roku miejsce wymarzone!

Widok na prawie wszystkie strony świata. Na północy Gorce.

Lubań

Na wschodzie Pieniny.

Pieniny – z Trzema Koronami i Wysoką na dalszym planie.

A na południu Tatry.

Tych Pań przedstawiać nie trzeba

W stronę Przełęczy Przesła

Wchodzimy w las i na dłuższą chwilę żegnamy się z rozległymi panoramami. Co nie zmienia faktu, że nadal jest przepięknie! Bukowy las dopiero się zazielenił. Po każdym listku widać, że to dopiero jego pierwszy weekend po ciężkim tygodniu roboty. W końcu wyleźć z pąka to na pewno nie taka łatwa sprawa. Buczyna zachwyca się wiosennym słońcem dokładnie tak samo jak my.

W pewnym miejscu coś nas kusi, żeby odbić ze szlaku w lewo niepozorną dróżką. Strzał w dziesiątkę! Albo umiejętność czytania mapy ze zrozumieniem. Nieważne co, ważne, że trafiamy na kolejny widokowy rarytasik. Widać nadal to samo, tylko z nieco innej, wyżej zawieszonej perspektywy.

Wracamy w las, co jest bardzo łatwe i na szlak, co już wcale takie proste nie jest. Szlak jest w tej okolicy bardzo słabo oznakowany. Idziemy trochę na czuja, trochę posiłkując się mapą. Znaki bywają poukrywane w najmniej oczekiwanych miejscach, jakby ktoś nie chciał żeby turyści za bardzo się tu włóczyli. Cel osiągnięty – na szlaku mijamy pojedyczne osoby. Fajnie, prawda?

Jeden z lepiej ukrytych szlaków. Żeby go znaleźć trzeba… zejść ze szlaku 😛

Patrzymy pod nogi, nie tylko z obawy przed żmijami, ale również wypatrując leśnych maleństw. Cudeniek przyrody, które ledwo co od ziemi odrosły.

Kto wie co to takiego?
A to ponoć barwinek, który można znaleźć na rabatce, ale jak widać również w lesie.

Docieramy na półmetek naszej wycieczki – Przełęcz Przesła. Szłyśmy z Niedzicy równo półtorej godziny, czyli dokładnie tyle ile podaje szlak. Można stąd odbić w prawo na Falsztyn i skrócić sobie wycieczkę. Lub w lewo na Łapsze Niżne i przejść trasę do Dursztyna wariantem prowadzącym ścieżką rowerową (to następnym razem).

Przełęcz Przesła

Na szczyt Żaru

Od przełęczy kolejny dłuższy fragment prowadzi lasem. Tutaj oznaczenia szlaku miejscami są tak gęste, że aż wzbudzają śmiech. Żartujemy z koleżanką, że znakował je pewnie pan M. z okolic Myślenic, znany w kręgu przewodnickim egzaminator przyszłych przewodników, słynący z porządnego znakowania. Pozdrawiamy serdecznie 🙂

A tutaj chyba jedyne stromsze podejście na całym szlaku. Wychodząc rano z domu obawiałam się o moją kondycję. Tymczasem okazało się, że jednak jakieś tam pokłady siły posiadam. Niewielkie, ale wystarczające na kilka godzin marszu okraszonego permanetnym gadaniem. Kto tak jak ja łapie zadyszkę po przebiegnięciu dwudziestu metrów wie, że nie ma nic gorszego niż wysiłek fizyczny połączony z mówieniem. A tu taka niespodzianka. Nasze chodzenie po górach z Agą będzie mi się już zawsze kojarzyć z permanentną nawijką. Moją i jej. No dobra, moją chyba nawet bardziej. Poprzednim razem tak we dwie szłyśmy w nocy z Krowiarek na Markowe Szczawiny. Wtedy gadanie miało nam pomóc zapomnieć o czyhających na nas za każdym krzakiem niedźwiedziach. Tym razem okazało się, że chyba po prostu weszło nam w krew.

Strome podejście. Jakieś 50 metrów.

No dobra, podejście zaliczone. A przed nami… najpiękniejsze miejsce na całej trasie! Ogromna łąka z widokiem na wszystko czego dusza zapragnie!

Tatry na wyciągnięcie ręki!
Pieniny i Beskid Sądecki jak na dłoni!
Świecie, pozwól mi tu tak już zostać…

Rozsiadłyśmy się wygodnie wśród zeszłorocznych odchodów owiec i tegorocznych robali. Wiatr szumiał, świerki pyliły, robactwo bzyczało, trawa kłuła w tyłek – była to najpiękniejsza godzina w moim życiu od nie pamiętam jak dawna! Znacie ten moment, kiedy człowiek czuje, że nic nie musi? No to właśnie to był ten moment. Jedyny w swoim rodzaju. Taka chwila, co do której masz pewność, że będziesz do niej wracać przez całe życie. Choćby się paliło i waliło, tej godziny na tej właśnie łące nic Ci nie odbierze. I właśnie po to, właśnie dla takich łąk i takich chwil chodzę po górach.

To teraz będzie akcent pandemiczny. Aga wzięła ze sobą piwo. Jedno. I jak tu z obcym bądź co bądź człowiekiem, za zachowaniem dwóch metrów dystansu napić się piwa z jednej puszki? Desperacja niejedną ma twarz. W naszym przypadku przyjęła twarz plastikowego pojemnika, w którym niosłam naleśniki. Na zdrowie! I nie, nie jest to najdziwniejsze naczynie z jakiego w swoim życiu piłam alkohol. Ale niewątpliwie wpisuje się w pierwszą piątkę.

Pierwsza piątka w kategorii niestandardowe naczynia służące spożywaniu alkoholu

Piękne chwile mają niestety to do siebie, że kiedyś się kończą. Trzeba było wytrzepać tyłki z robactwa i ruszyć w dalszą drogę. Zostawiając ten moment wyryty w serduchu na dobre.

I znowu w las. Pod górę. Przed nami do zdobycia najwyższe wzniesienie na naszej trasie czyli góra Żar, dumne 883 m n.p.m.. Choć cały czas pod górę, to magia babskiego gadania nadal czyni swoje czary i wcale nie czuję zmęczenia. Nad głowami szumią smreki, dając znów znać o sezonie pylenia. Świerkowo-pyłkowe szaleństwo w kilku miejscach naprawdę sprawia, że trudno się oddycha. Wciska się to w oczy, w nos, osiada na ubraniu, na spoconych rękach. I choć cieszę się, że mogłam choć raz w życiu tak naocznie uczestniczyć w tym spektaklu przyrody, to jednak na dłuższą metę jest to dość męczące.

W kilku miejscach otwiera się panorama na Jezioro Czorsztyńskie. Idziemy grzbietem, po prawej Gorce i Jezioro właśnie, po lewej Tatry skutecznie schowane przez drzewa. Na tym odcinku nie liczcie na widoki w kierunku południowym.

Na jednym z punktów widokowych spotykamy czworo ludzi z dwoma psami. Jeden facet gapi się na mnie, ja na niego, wiecie ten wzrok mowiący: “o żesz ku… znam skądś, no wiem, że znam, ale cholera skąd! ale będzie wtopa jak sobie nie przypomnę!” No dobra, teraz będzie dygresja. Do roboty chodzę w kieckach, na obcasie, uczesana, umalowana. Na szlaku jestem… no sami wiecie, że na szlaku wizualnie nie jest się najlepszą wersją samego siebie. Więc zupełnie nie mam za złe, że ktoś mógł mnie nie poznać. Może nawet wolalabym nie zostać rozpoznana. Okazało się bowiem, że to mój korporacyjny współplemieniec, z tego samego piętra, widywany często acz w zupełnie innych okolicznościach. W identyfikacji współplemieńców kontekst moi drodzy jak widać ma ogromne znaczenie. I jak mawiała moja babcia: “Zawsze bądź elegancka, bo nigdy nie wiesz kogo spotkasz”. Nawet na szlaku. Nauczka na przyszłość.

Pogadali, pogadali, czas w drogę.

A przed nami cel wycieczki – góra Żar. Żeby nie było wątpliwości jakaś dobra dusza powiesiła jakże profesjonalną tabliczkę.

Jakże profesjonalna tabliczka

A na szczycie coś co można by nazwać wieżą widokową, gdyby nie fakt, że niewiele z niej widać. Pozostańmy więc może przy określeniu platforma, pozostawiając przymiotnik “widokowa” w cudzysłowie.

Platforma “widokowa”

Coś tam widać na północy, przez przecinkę między drzewami lśni plama Jeziora Czorsztyńskiego. Widać Gorc, a jakby się mocniej wychylić to może nawet byłoby widać Lubań. Ale wtedy można by też spaść, więc nie bardzo się opłaca. Ale żeby tak naprawdę coś zobaczyć to trzeba by albo dobudować kilkanaście metrów wieży, albo wyciąć wszystkie drzewa w okolicy. Szczególnie, że naprawdę piękny widok skrywa się po południowej stonie, z której to strony widać wyłącznie korony drzew. Osobiście nie głosowałabym za wycinką, ale może za dobudowaniem kilku pięter już tak…

Skoro nie widać za wiele wokoło, to warto spojrzeć pod nogi. A tam kwitnąca roślinka, którą zawsze nazywaliśmy zajęczą koniczynką. O tym, że tak ładnie kwitnie i nazywa się szczawik zajęczy dowiedziałam się niedawno z Internetu. Kwaśne listki nieraz dawały orzeźwienie podczas wędrówki w słoneczny dzień.

Zajęcza koniczynka vel szczawik zajęczy

Walcząc o życie, czyli w dół do Jurgowskich Hal

Szlak grzbietem Żaru prowadzi takim ni to lasem, ni to zaroślami. Jakkolwiek by to nazwać skutecznie zasłania wszelkie widoki.

Docieramy do wystającej na połnocną stronę skalnej półki, skąd widok jest bardziej rozległy niż z platformy widokowej. Tyle, że bardziej na zachód, więc tym razem widać Turbacz.

I znów warto patrzeć pod nogi, tym razem by nie wpaść w skalną dziurę! Głęboko, skaliście, spadania w nią nie polecam (nie żebym próbowała, wniosek nasuwa się raczej samoistnie).

Gdzieniegdzie w zaroślach pojawia się przecinka i wtedy widać Tatry. Wysokie i Bielskie. Skaliste i śnieżne. Zachmurzone i zapylone przez świerki. Majestatyczne. Piękne.

Zaczynamy najtrudniejszy i najbardziej upierdliwy fragment wędrówki – zejście z Żaru w stronę bacówek na Jurgowskich Halach. Jest w Beskidach kilka takich szlaków, które przechodzi się raz, a potem wcale nie ma się ochoty na nie wracać. Albo właśnie ma się ochotę wrócić, ale tylko po to żeby się pożądnie upodlić. Na przykład niebieski szlak z Hali Łabowskiej do Łomnicy Zdrój. Albo czarny ze Szczebla do Kasinki. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi to zejście z Lubonia Wielkiego na Przełęcz Glisne też można zaliczyć do tej kategorii. Czyli stromo jak cholera, nie ma się czego złapać, więc albo jedziesz na tyłku albo modlisz się o odrobinę szczęścia. Zejście z Żaru jest dokładnie takie. I choć niezbyt długie, to uwierzcie mi wasze łydki i uda będą je długo pamiętać. Moje pamiętały je przez dwa dni. Poprzednim razem pokonywaliśmy tę trasę siedem lat temu, w odwrotnym kierunku. Pamiętałam, że jest stromo. Ale żeby aż tak? Może jednak w górę łatwiej?

Osłodą z pewnością jest fakt, że znów coś widać.

A to ścieżka. Niepozorna, prawda? Na zdjęciu wydaje się płasko, w rzeczywistości nogi same zsuwają się w dół. W sposób trudnokontrolowalny.

Uratowane! Dotarłyśmy na względnie płaskie dno kotliny. Przed nami już tylko spacer leśną drogą, a potem ostatni fragment asfaltem do Dursztyna.

Cała wycieczka powinna była nam zająć niecałe cztery godziny. Zajęła nam nieco więcej, ale to z uwzględnieniem popasu na polanie z obłędnym widokiem i pogaduchami z niespodziewanie spotkanymi prawie znajomymi. Poza tym przyznam szczerze wcale nie spieszyło mi się do powrotu w rolę matki-Polki. Wyrodna matka. Ale za to szczęśliwa!

Ważne: jeśli planujecie taką trasę, to musicie mieć zapewniony transport z Dursztyna do Niedzicy lub odwrotnie. Nie liczcie na komunikację publiczną, bo w czasie koronawirusa nie istnieje, a poza czasem koronawirusa sytuacja jest niewiele lepsza. Więc to opcja dla zmotoryzowanych i to najlepiej dysponujących dwoma pojazdami lub kierowcą nieuczestniczącym w wycieczce. Może dzięki temu na szlaku tak mało turystów. Pieniny Spiskie – jedne z mniej znanych i na pewno mało docenianych gór (górek) w Polsce. I zawsze kiedy o nich piszę, to cieszę się, że mój blog ma tak niewielu czytelników, bo może lepiej żeby tak zostało…

One Reply to “Czerwonym szlakiem z Niedzicy przez Pieniny Spiskie”

  1. Też w tym roku miałem okazję podziwiać te pylący iglaki. Jak byłem w Stołowych, to wystarczyło na chwilę wyjąc aparat i już był cały żółty. A w lesie, gdzie nie było wiatru, powietrze było pełne pyłków.

    Ładnie Tatry stamtąd widać. Nie byłem tam jeszcze (krótki epizod na kolonii dawno, dawno temu się nie liczy 😉 ), ale zawsze gdy widzę zdjęcia z tych okolic, to mówię sobie, że muszę się tam pojawić. Ale jak dotąd bez efektu…

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *