Komiża – poszukiwania rakijki w pięknym porcie na wyspie Vis

Zauroczeni Błękitną Grotą stawiamy żagle i przy sprzyjającym wietrze płyniemy w kierunku Komiży, czyli niedużego portowego miasta na wyspie Vis.  To raptem kilka mil morskich z wysepki Bisevo.

Słońce praży, wietrzyk chłodzi, czas usiąść na rufie i gapiąc się w znikający kilwater (dla niewtajemniczonych to ten pienisty ślad zostawiany przez wszelkie łódki na wodzie) wystawić plecy do smażenia. Morze przyjemnie rozkołysane, lekko buja na boki. Nic tylko gapić się przed siebie, a w zasadzie za siebie na oddalające się Bisevo i nie myśleć zupełnie o niczym.

Pierwszy mini przechył 😉 Jak na drugi dzień pływania to i tak nieźle. Wszyscy bowiem straszyli nas, że w sierpniu w Chorwacji w ogóle nie wieje i pływa się tylko na silniku. Jak na razie wychodzi mniej więcej pół na pół.

Na grocie (to ten większy żagiel, rozpostarty na maszcie) powiewają niczym bandera dwa morskie żółwie.

To oczywiście jedyne żółwie jakie zobaczymy podczas rejsu 😉 Zamieszczono je tu chyba po to, aby zachęcić nas do popłynięcia na kolejny rejs w znacznie odleglejsze i bardziej egzotyczne zakątki.

A Komiża coraz bliżej. Z daleka widzimy już czerwone dachy domów i sylwetki wpływających do portu jachtów. Za sugestią kapitana przypływamy do miasteczka dość wcześnie. Im później, tym trudniej o miejsce przy keji.

Wyspa Vis to jedna z bardziej oddalonych od lądu wysepek w Chorwacji. Leży na zachód od popularnej Korculi, na południowy zachód od wyspy Hvar i dokładnie na południe od położonego na lądzie Trogiru. Znacznie oddalona od stałego lądu i jego głównego nurtu turystycznego daje nadzieję na względnie spokojny wypoczynek. Choć oczywiście nie ma mowy o samotności. Po prostu ludzi jest nieco mniej niż na stałym lądzie.

Bez większych problemów udaje nam się zacumować w porcie. Widok z jachtu na urocze malutkie nadmorskie domki. Wszystkie w kolorze piaskowca z mniej lub bardziej czerwoną dachówką. Z daleka wydają się maleńkie, jak gdyby mieszkała w nich rasa mniejsza od człowieka.

Zaraz po naszym przybiciu do nabrzeża port zapełnia się. Kapitan znów miał rację, po południu nie wciśnie się tu nawet szpilki.

Obok “parkują” sąsiedzi z dużą dawką kreatywności. Ich łajba ma spore zanurzenie, nie mogą więc dojść wystarczająco blisko do keji, aby swobodnie rozłożyć trap. Trap jest bowiem za krótki. Kombinują więc niemiłosiernie, ustawiając go pod takim kątem, że przechodzące po nim dziecko po prostu się ześlizguje, jak po zjeżdżalni. Na szczęście nie do wody. Obserwujemy ich zmagania przez dłuższą chwilę.

Oni zapewne też mają z niezły nas ubaw, szczególnie, gdy moja druga połówka przesuwa się po trapie na tyłku, bo po wbiciu noża w stopę nie jest w stanie utrzymać równowagi w pozycji wyprostowanej.

W porcie oprócz zwykłych jachtów cumują też drewniane łodzie stylizowane na starocie. Ładne. I pasują do tego miejsca.

Zwiedzanie miasteczka upływa nam pod hasłem poszukiwań. Rozpoczynamy od poszukiwania apteki, w celu zakupu znacznej ilości materiałów opatrunkowych. Kierunek okazuje się ciekawy, bowiem apteka znajduje się prawie w chorwackim buszu, z dala od centrum miejscowości. Dzięki tej wyjątkowo niefortunnej dla kulawego lokalizacji zwiedzamy miejsca, w które nie dociera przeciętny turysta. I prawdę mówiąc niewiele traci, bo poza wolno rosnącymi winogronami w każdym ogródku po drodze nie ma innych atrakcji.

Dlatego też tłum koncentruje się przy nabrzeżu. Po uzupełnieniu apteczki i na nas przychodzi czas na przejście głównymi turystycznymi szlakami Komiży.

Widziane z daleka nadmorskie kamieniczki z bliska wydają się lekko koślawe, jakby zaniedbane. Jednak nadal urocze. Stoją tuż nad samym morzem, jak odwieczne strażniczki portu.

Komiża jest jedną z dwóch większych miejscowości na wyspie Vis. Jej nazwa pochodzi od greckiej nazwy wyspy – Issa – połączonej z przedrostkiem cum – cum Issa – Comisa – Komiża. Trzeba mieć nieco wyobraźni, aby znaleźć połączenie między Issą a Komiżą, ale na upartego coś w tym jest.

Drugim miasteczkiem na wyspie Vis jest o dziwo Vis, miasto o tej samej nazwie co wyspa. Podobnie jak Komiża liczy dosłownie kilka tysięcy mieszkańców. Aby je odwiedzić należałoby przedostać się przez wzgórza na drugą stronę wyspy. W tym celu wędrując wciąż urokliwymi uliczkami rozpoczynamy poszukiwania środka lokomocji.

Wypożyczalni wszelakiej maści sprzętu w Komiży mnóstwo. Skutery, samochody z pełnym dachem i kabriolety – co tylko sobie wymarzysz. Problem jedynie w tym, że wszystko wypożyczone, albo zarezerwowane. Kręcimy się pomiędzy wypożyczalniami, wchodzimy ludziom na prywatne podwórka, dopytujemy w każdym choćby odrobinę znanym języku. Wszystko z tym samym skutkiem. Nie ma niczego wolnego. Nawet zachęcająco wyglądający żółty garbus cabrio z napisem Blondie jest już zajęty. Z wycieczki na drugą stronę Visu musimy więc zrezygnować.

Przypadkiem natrafiamy na miejskie targowisko. Rano odbywa się tu targ rybny, o tej porze jednak po rybach ani śladu. Prym natomiast wiodą koty, buszujące dookoła w poszukiwaniu resztek smakowitych kąsków.

Spacerujemy główną uliczką wzdłuż nabrzeża. Jak na główną uliczkę szerokość nie jest imponująca. Za to liczba sklepików zdecydowanie potwierdza, że jesteśmy na właściwym dla turystów trakcie.

Jak na prawdziwego turystę przystało drogą kupna nabywam torebkę, a raczej torbę, w wakacyjne kolorowe pasy. Idealna na letnie wędrówki 🙂

Z głównej ulicy co chwilę odbijają w lewo krótkie uliczki prowadzące do samego morza. Widok prześliczny. Między dwiema piaskowymi w kolorze ścianami wąska smuga lazurowej wody. Piękny kontrast barw i natężenia ciepła.

W jednej z uliczek z okna sterczy drabina. Ciekawe po co – czyżby sąsiedzi odwiedzali się na skróty? 🙂

 

 

 

 

 

 

 

Poza torebkami uliczni sprzedawcy w maleńkich sklepikach ulokowanych na parterach wąskich kamienic handlują wszelakim badziewiem. Najczęściej oczywiście z Chin. Większość to kompletna tandeta. Zdarzają się też zupełne dziwolągi jak te paskudne rybie straszydła. Piranie? Czyżbyśmy przez przypadek dotarli nad Amazonkę?

Główna ulica Komiży okazuje się ulicą Ribarską. Ribarska – Rybacka – chorwacki wcale nie jest taki trudny. Większość młodych Chorwatów biegle mówi po angielsku. Najbardziej zadziwia mnie ich piękny akcent, pozbawiony typowej dla większość Polaków mówiących po angielsku śmiesznej toporności. Starsze pokolenie jeśli nie mówi po niemiecku, to nie mówi w żadnym języku poza chorwackim. Siłą rzeczy jesteśmy więc zmuszeni do rozmów polsko-chorwackich, które o dziwo wychodzą nam nienajgorzej. My Słowianie… 🙂

Architektura Chorwacji zachwyca nas na każdym kroku. Kamienne chałupki z drewnianymi okiennicami. Zadbane kwiaty w oknach. Cudeńka.

Przemierzając miasteczko spotykamy współzałogantów, którzy wyruszyli na poszukiwania rakijki. Kapitan ponoć twierdzi, że najlepszą rakiję można kupić w uliczce za kościołem. Dołączamy więc do dwuosobowej grupy poszukiwawczej, zmieniając ją w grupę czteroosobową i wyruszamy na poszukiwanie kościoła.

Droga wiedzie przez miejską plażę. Przed wejściem wyraźnie dano do zrozumienia, że czworonogi nie są mile widziane, zarówno w wodzie jak i na piasku. Chamstwo. No cóż, dobrze, że Floki został w domu. Swoją drogą dzwonię sprawdzić jak się ma średnio co drugi dzień. “A co u Flokiego? Był grzeczny? Był na spacerze? Zrobił kupkę? A jaką?” I tym podobne durne pytania. Zachowuję się nieco jak nadwrażliwa i nadopiekuńcza matka. Chyba nie dorosłam jeszcze do posiadania potomstwa, nawet przy psie się nieco gubię 😉 Koniec dygresji.

Jest i kościółek! A to znaczy, że rakijka coraz bliżej 🙂

Zanim jednak nastanie czas degustacji, oglądamy tę ciekawą skadinąd budowlę. Kościół Matki Boskiej Pirackiej. Trzeba mieć sporo fantazji, aby wymyślić takie wezwanie 😉 Kościół trójnawowy, ale zupełnie inny niż u nas. Wszystkie nawy są identycznej wielkości i wysokości. Środkową nawę wyróżnia jedynie prosta dzwonnica nadbudowana nad wejściem. Poza rozetami nad każdymi drzwiami nie ma żadnych dodatkowych ozdób. Prostota formy. Piękna w swym minimalizmie.

Próbuję wejść do środka, ale zostaję brutalnie przegoniona przez starszego pana pilnującego świątyni. Chyba chodzi o to, że mam krótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach. No cóż, turystka.

Przechodzimy dalej szukając uliczki za kościołem, a tam nic. Piniowy las. Żadnych domów, niczego co mogłoby przypominać ulicę, czy choćby zaułek. Wychodzimy na wzgórze obok plaży, gdzie w centrum nurkowym sympatyczna dziewczyna informuje nas, że tu kończy się Komiża i dalej nie ma już nic. A skoro szukamy uliczki za kościołem, to może chodzi o ten drugi kościół? Drugi? Jaki drugi? No ten po przeciwnej stronie zatoki…

O, właśnie ten. Na górce. Kościół św. Mikołaja przy klasztorze Benedyktynów. Przekleństwa cisną się na język, rakijki nam się odechciewa. W tym upale nie mamy ochoty na kolejny długi spacer w zupełnie przeciwnym kierunku. Grunt to rozeznanie w terenie 😉 Chociaż tyle, że obejrzeliśmy Komiżę z nieco innej perspektywy.

Zniechęceni fiaskiem poszukiwań szukamy pocieszenia w postaci kieliszka wina w zacienionym miejscu. Skręcamy w boczną ulicę wiodącą w stronę morza. Wybór okazuje się właściwy. Trafiamy do przeuroczej restauracji położonej dosłownie na morzu. Opowiadał nam o niej Kapitan, nie sądziłam jednak, że uda nam się znaleźć ją zupełnie przypadkiem.

Knajpka wygląda trochę jak stara stodoła 🙂 I wbrew pozorom to jest jej największym plusem. Wszystko w drewnie, wokół porozwieszane sieci rybackie.

Do środka można wejść tak jak zrobiliśmy to my, czyli z lądu lub dopłynąć pontonem bądź inną niewielką łodzią bezpośrednio z morza. Stoliki ustawiono na drewnianym pomoście nad wodą. Wiele mniejszych stołów to po prostu przerobione stare maszyny do szycia. Klimat trochę jak na krakowskim Kazimierzu, morze gratis.

Zamawiamy karafkę “domacego wina”. Białe, dobrze schłodzone, pyszne. Idealne na ten upał. Ma tylko jedną wadę – szybko się kończy.

Powoli kierujemy się z powrotem na jacht. Po drodze kupujemy magiczny chorwacki płyn o higienicznie brzmiącej nazwie “prosek” (czytaj “proszek”). Prosek to cudownie słodkie deserowe wino, podobne nieco w smaku do słodkich win krymskich. Uwielbiam takie! Prosek staje się naszym przyjacielem na cały rejs.

Przed nami popołudnie i wieczór w towarzystwie znajomego naszego Kapitana i jego załogi, którzy również stanęli na noc w Komiży. Trzeba się chwilę zdrzemnąć przed imprezą, kładę się więc dosłownie na chwilkę w mojej rozkołysanej koi. Budzą mnie jakieś śpiewy, krzyki, cholera wie co. Patrzę na zegarek… czwarta rano! Przespałam całą imprezę! 🙂 Obudzili mnie dopiero sąsiedzi z jachtu obok głośno wracający do portu. Mogliby mnie wynieść, wrzucić do morza, nic by mnie nie obudziło. Jednak poprzednia nieprzespana noc dała mi się we znaki.

Za to teraz jestem pełna energii na nowy dzień. Przed nami duuuuużo pływania!

4 Replies to “Komiża – poszukiwania rakijki w pięknym porcie na wyspie Vis

  1. Piękne i urocze miasteczko, w którym nie byłem ale znam te klimaty z innych chorwackich miast. Chętnie bym odwiedził Komiżę, ale żona lubi bardziej, że tak powiem gwarne miejsca!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *