Korzystając z uroków listopada – Wysoka

Pierwszy listopadowy poranek budzi nas lekkim mrozem. Pola wokół  pokryte cienką warstwą szronu, a ponad nimi przebijające przez rozproszone chmury błękitne niebo. Idealny dzień na wędrówkę!

Choć zwykle trudno zwlec mnie z łóżka o poranku, tym razem z przyjemnością wstaję o siódmej, szybkie śniadanie i w drogę.

Po niecałej godzinie dojeżdżamy do Jaworek. Parking przy wejściu do Wąwozu Homole pusty. Oprócz nas tylko kilka samochodów. No tak, w pierwszy dzień listopada większość ludzi włóczy się po cmentarzach, a nie po górach. Tym lepiej dla nas 🙂

Ruszamy przez pola w stronę Durbaszki. Po chwili odnajdujemy bitą drogę, prowadzącą do schroniska. Już po kilkuset metrach pojawiają się pierwsze jesienne widoki.

Droga wije się zakosami wśród jeszcze zielonych pól. Uwielbiam to miejsce! Małe Pieniny to chyba najbardziej przytulne z polskich gór. Niewysokie, ale widokowo niezmiernie ciekawe.

Po chwili za naszymi plecami możemy podziwiać zachodnią część Pasma Radziejowej,  z charakterystycznym masztem na szczycie Prehyby. I znów rośnie we mnie tęsknota za porządnym plecakowym włóczeniem się po górach, od schroniska do schroniska.

Mijamy malowniczo położoną bacówkę. Dzisiaj już zamkniętą, jednak latem na halach dokoła pasą się owce. A wielbiciele oscypków mogą się nad Jaworkami poczuć jak w raju. Całe szczęście, że wypas owiec już się z skończył, w przeciwnym razie musielibyśmy z Flokim omijać to miejsce szerokim łukiem. Owczarki z pewnością nie byłyby zachwycone jego obecnością.

Pniemy się coraz wyżej. Po drodze spotykamy dosłownie dwoje innych turystów. Góry są dzisiaj tylko nasze!

Na północnym zachodzie pojawia się charakterystyczna sylwetka Jarmuty, górującej nad Szczawnicą i Szlachtową. Podobnie jak na górze Wdżar, o której pisałam jakiś czas temu, i na Jarmucie można napotkać złoża andezytu. Do lat siedemdziesiątych (również podobnie jak na Wdżarze) działał tutaj kamieniołom, w którym wydobywano tę niezbyt często spotykaną skałę.

Po około czterdziestu minutach docieramy do schroniska pod Durbaszką. Sympatyczne miejsce. Ma tylko jeden minus – nie podają tutaj piwa (!) o czym przekonałam się kilka lat temu spragniona schodząc z Wysokiej do Jaworek. Schronisko jest zarządzane przez harcerzy, harcerski dekalog jest tu więc niestety przestrzegany w stu procentach… W takich momentach przypominam sobie, dlaczego zrezygnowałam z przynależności do tej skądinąd porządnej organizacji 😉

Jak na schronisko przystało muszą być i schroniskowe zwierzaki. Na Durbaszce akurat wartę pełni rudy kot w typie Garfielda. Wzbudza ogromne zainteresowanie Flokiego, który obskakuje kota dookoła szczekając wniebogłosy. Kot z początku odnosi się do tych zaczepek z typowo kocim lekceważeniem.

Jednak po dłuższej chwili wystawiania jego cierpliwości na trudną próbę jeży się po kociemu i syczy, groźnie marszcząc swoją kocią mordę. Nie przepadam za dorosłymi kotami. Floki też nie 😉 Mają zdecydowanie za dużo do powiedzenia w swoim bezgłośnym kocim języku. Psie szczekanie jest dla mnie znacznie bardziej zrozumiałe.

Po krótkiej przerwie opuszczamy schronisko i ruszamy przez pola w górę, na grzbiet prowadzący w stronę Wysokiej.  Musimy ominąć teren oznaczony jako ujęcie wody. Powinna tędy prowadzić jakaś ścieżka, ale trudno ją zidentyfikować w gąszczu traw.

Tymczasem za nami widoki coraz piękniejsze! Graniczący z Pieninami Beskid Sądecki w jesiennej krasie. I ta arcyciekawa chmura nadciągająca złowrogo ze wschodu.

Po chwili otwiera się przed nami panorama Pienin. Spośród szaroburego smogu Kotliny Orawsko-Nowotarskiej wyłaniają się ostre pienińskie wierzchołki. Białe wapienne skały Trzech Koron z tej perspektywy sprawiają wrażenie zupełnie niedostępnych.

Floki szaleje wśród traw, wtapiając się w ich barwę – trudno go nawet zauważyć, może dlatego na chwilę się gubi. Na szczęście zgubienie nie trwa długo – po chwili przybiega zziajany merdając krótkim puchatym ogonem.

Zagadka – znajdź Flokiego na zdjęciu poniżej 😉 Wreszcie docieramy na grzbiet, którym prowadzi niebieski szlak biegnący wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Stąd jeszcze niecała godzina do celu naszej wyprawy – Wysokiej, najwyższego szczytu Pienin, położonego nomen omen w tak zwanych Małych Pieninach.

Gdybyśmy ruszyli w przeciwną stronę dotarlibyśmy do Szczawnicy. A gdyby nam się bardzo dobrze szło moglibyśmy nim dotrzeć na Sokolicę, Trzy Korony, a potem hen, hen daleko! Dziś jednak skupimy się Wysokiej.

Szlak wiedzie granicą, granica biegnie szlakiem  – na lewo od drogi Polska, na prawo już Słowacja. W dzisiejszych czasach nie ma to już w zasadzie większego znaczenia. Przynajmniej dla ludzi, bo z psami rzecz ma się zgoła odmiennie. A mówiąc dokładniej – psu jest zupełnie obojętne, po której stronie granicy się znajduje, natomiast ustawodawcom już zdecydowanie nie.

Aby legalnie przekroczyć granicę pies musi posiadać paszport. Paszport wydawany jest przez lekarza weterynarii i potwierdza, że psisko jest zdrowe, szczepione, odrobaczone itd. Floki niestety takiego dokumentu nie posiada, muszę więc uważać, aby nielegalnie nie przekraczał zielonej granicy.

Jak na złość najciekawsze zapachy docierają właśnie ze Słowacji. Udaje się jednak powstrzymać Flokiego przed emigracją. Ktoś mógłby powiedzieć – a przecież wystarczy wziąć psa na smycz. Tak nawet mówią przepisy – pies w lesie powinien iść na smyczy. Jednak ktokolwiek wymyślił taki przepis powinien sam spróbować chodzenia na smyczy. Jeśli nie w lesie to przepraszam bardzo gdzie mam spuścić psa?

Ale koniec z tym utyskiwaniem, skupmy się na tu i teraz. Przez ogołocone z liści gałęzie przebłyskuje ostra sylwetka Wysokiej. Wygląda jakby była tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. I w zasadzie jest. No właśnie, w zasadzie… bo po drodze jeszcze dobrych kilka kopek – góra, dół, góra, dół.

Szłam tym szlakiem wiele razy i zawsze tak samo zaskakuje mnie jego sinusoidalna upierdliwość. Już się człowiek cieszy, że zdobył choć kilka metrów wysokości, gdy nagle okazuje się, że wszystko diabli wzięli i znów w dół, i znów trzeba wspinać się od nowa. Dlatego z tak wielką przyjemnością przystaję pod znakiem “Na szczyt. Wysoka 1052 m n.p.m.”

Czas zadyszkę schować do kieszeni (choć wyrywa się z niej z całych sił) i przejść tych ostatnich kilkaset metrów. To już naprawdę niedaleko.

Kawałek ułożoną z kamieni ścieżką, kawałek po skałach, kawałek po schodach z metalowej kratownicy.  Po obu stronach drzewa – mimo, że bezlistne to i tak niewiele widać. Dlatego gdy wreszcie docieramy na pierwszą platformę widokową… Zapiera nam dech w piersiach!

Tatry w całej okazałości! Lekko podszyte mgłą, majestatycznie pną się w stronę błękitnego nieba.

Nieco bardziej na wschód równie zadziorne, ale o ileż drobniejsze szczyty Pienin.

A na zachodzie pasma słowackich Beskidów, zahaczające o Beskid Sądecki. Wszystko na tle lazurowego nieba i ciepłych jesiennych barw lasu. Właśnie dla takich widoków włóczę się po górach. Właśnie tego brakuje mi, gdy siedzę w Krakowie za biurkiem. Właśnie to najbardziej kocham, za tym najbardziej tęsknię. Właśnie tu zawsze wracam i zawsze wracać będę. Aż kiedyś zostanę…

“Góry moje, wierchy moje otwórzcie swe ramiona!”

Spędzamy na szczycie dłuższą chwilę. Chciałabym tu zostać, na długo, na bardzo długo… Niestety, listopadowe dni są już dość krótkie. Trzeba więc zbierać się w powrotną drogę. Jeszcze tylko jedno spojrzenie na Tatry…

Czas schodzić w doliny… Zielonym szlakiem kierujemy się z powrotem w stronę Jaworek. Szlak najpierw prowadzi przez las noszący ślady silnej wichury. Wiele połamanych drzew, niektóre wyrwane z korzeniami, mnóstwo uschniętych konarów. Zupełnie jak podczas lipcowej wycieczki na Lubań.

To nie jedyne podobieństwo do Lubania – podobnie jak tam i tutaj strudzonych turystów zaprasza baza namiotowa. Niestety nie w listopadzie 😉 Po bazie pozostały jedynie tabliczki. Dopisuję ją jednak do listy miejsc wartych odwiedzenia z plecakiem w nieco bardziej letniej aurze.

Choć najbardziej imponujące widoki już za nami, nadal z ogromną przyjemnością napawam się urokiem tego co dookoła. W Małe Pieniny najlepiej przyjechać jesienią. Lasy mienią się tysiącem ciepłych kolorów. Gdy jeszcze trafi się na pustkę taką jak dzisiaj naprawdę trudno byłoby szukać piękniejszego miejsca.

Schodzimy z hal miękką trawiastą ścieżką, która ugina się pod stopami przy każdym kroku. Uwielbiam spacery po halach – chciałoby się zdjąć buty i spacerować boso po tym puszystym, trawiastym dywanie. Przekraczamy strumień i po kilkuset metrach docieramy do skał, przy których w lewo odbija ścieżka prowadząca do Wąwozu Homole.

Obok spływu Dunajcem i Trzech Koron to chyba najbardziej znane miejsce w Pieninach. Obowiązkowy punkt programu każdej wycieczki szkolnej. Miejsce, które zwykle omijam szerokim łukiem, z racji tłumów większych niż na krakowskim Rynku. A dziś? Nikogo! Zupełnie, ale to zupełnie nikogo! Homole są dziś tylko nasze.

Jeszcze kilka lat temu przez Wąwóz prowadziły drewniane stopnie i mostki nad potokiem. Niestety jakiś czas temu wszystko zastąpiono metalowymi kratownicami. Może i jest bezpieczniej, bo na kratownicy trudniej się poślizgnąć niż na mokrym drewnie, ale jeśli chodzi o walory estetyczne, to… szkoda gadać. Zepsuli mi Homole i tyle. Nie zrozumiem, nie wybaczę, kij im w oko, kropka.

Na dodatek okazuje się, że Floki nie jest w stanie poradzić sobie na kratownicach. Inna sprawa, że w ogóle nie powinno go tu być, bo to w końcu rezerwat, idę więc na pewne ustępstwo i biorę go na smycz. Nie zmienia to jednak faktu, że w wielu miejscach trzeba go przenosić, bo jego drobne łapki zapadają się w metalowe dziury. Spacer nie jest przyjemny dla nikogo. Zdecydowanie na halach było sympatyczniej.

Niewygodę rekompensuje jednak widok powstałych gdzieniegdzie malowniczych wodospadów. Gdy nie ma tu dzikich tłumów miejsce staje się naprawdę ładne. A metalowe mostki trzeba po prostu wyciąć z kadru 😉

Na koniec docieramy do wylotu doliny, gdzie strome skały po obydwu stronach wąwozu zawsze kojarzą mi się z krajobrazem westernowym. Pewnie dlatego, że pierwszy raz odwiedziłam to miejsce w czasach zaczytywania się w Winnetou. Do dziś mam wrażenie, że za chwilę zza krzaka wyskoczy gniewny Apacz 😉

Tym razem jednak Indian nie uświadczysz. Pewnie uznali, że pierwszego listopada i tak nie będzie na kogo napadać. Wszystkie białe twarze oddają się czczeniu pamięci zmarłych.

I tylko nieliczni wariaci wolą zmówić modlitwę za bliskich patrząc na Tatry z Wysokiej…

6 Replies to “Korzystając z uroków listopada – Wysoka

  1. 1 listopada, po obkolędowaniu grobów, podobnie jak Ty chciałem zrobić fugas chrustas z Bydgoszczy. Niestety, przebijanie się przez dzikie tłumy cmentarne było ponad moje nerwy, dlatego nie doświadczyłem uroków tak pięknie wyludnionej okolicy. Niemniej w zaduszki też było ładnie i… małoludnie. Ale nie fotografowałem. A Twoje – jak zwykle – są wspaniałe. Pozdrawiam – W.P.

  2. ha! widzę, że masz identyczne ujęcie, jak ja dziś wrzuciłam na FB 😉 Mamy na pewno coś wspólnego, ja też tęsknię do górskich widoków, kiedy siedzę za biurkiem w Krakowie….I chyba tylko dlatego tam siedzę – żeby mieć kasę na wyjazdy 😉 Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *