Szybując nad Podhalem

Prezent na urodziny? Najlepszy to taki, który będzie można dłuuugo pamiętać! Nie wierzyłam jednak własnym oczom, gdy okazało się, że dostałam w prezencie… Wymarzony lot szybowcem! Dziękuję 🙂

Na lotnisko w Nowym Targu docieramy w gorące popołudnie. Widoczność jest idealna – ani jednej chmurki, tylko bezkresny błękit. Taaaak, z punktu widzenia kompletnego laika w kwestiach podniebnych, pogoda na szybowanie wydaje się idealna. Jakież to wszystko bywa złudne… Ale o tym później.

Podpisuję stertę papierów, zapewne wyrzekając się prawa do posiadania jakichkolwiek praw. Zwykle czytam wszystko co dają mi do podpisania (zboczenie zawodowe – skutek uboczny wielu lat w korporacji), tym razem jednak choć staram się myśleć logicznie, to jednak stres nieco mnie zżera. Szybowce przecież czasem spadają… A co jeśli małżonkowi nie chodziło o miły prezent, a o całkiem przyjemny spadek? 😉

Po dopełnieniu formalności zostajemy skierowani na teren lotniska. Przekraczając tabliczkę z napisem “ZAKAZ WSTĘPU!!! TEREN LOTNISKA” mam wrażenie, jakbym przekraczała jakąś magiczną granicę.  Wchodziła w miejsce nie dla byle kogo. Miejsce tajne przez poufne, gdzie mają prawo przebywać tylko wtajeczniczeni. Wtajemniczona nie czuję się jednak ani trochę 😉

Obok trawiastego pasa startowego lśni w słońcu szybowiec! W tej zabawce będę za chwilę wzbijać się w powietrze. Wydaje się nieduży. Długaśne skrzydła utrzymują w powietrzu lekką konstrukcję dwuosobowej kabiny.

 

Uwaga, z nieba sfruwają spadochroniarze! Kolorowe kropki rosną z każdą sekundą, by lekko wylądować w wykoszonym kwadracie traw. Małżonek i przyjaciółka (ta druga ze łzami w oczach) deklarują, że już niedługo to oni będą tak sfruwać z nieba. Samo spływanie na spadochronie kusi mnie niezmiernie, ale na myśl o swobodnym spadaniu robi mi się niedobrze. Dlatego spadochron raczej będę musiała odpuścić. Popatrzeć jednak można 🙂

 

Po dłuższym oczekiwaniu ktoś się wreszcie zaczyna nami interesować. Rzeczywiście najwyższa pora. Kręcimy się po płycie lotniska od dobrych kilkunastu minut, a jeszcze nikt z obsługi nawet nie raczył spojrzeć w naszym kierunku. Niezbyt przyjemnie, ale staram się nie zniechęcać.

Trzech chłopaków przeciąga “mój” szybowiec na miejsce startu. Zaczyna się procedura przygotowania do lotu. Najpierw zakładają mi spadochron. Halo! Przecież mówiłam, że nie zamierzam skakać! Cóż, na wszelki wypadek muszę mieć to coś na plecach. Jednak nikt nawet nie mówi mi jak go otworzyć w razie czego. Nonszalancja? A może raczej ignorancja. Dopiero po moich pytaniach dowiaduję się że z lewej strony prawie pod pachą mam magiczną dźwignię, która w razie czego otworzy spadochron. Miejmy nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby 😉

Siedzenie pasażera jest z przodu. Wsiąść wcale nie jest tak łatwo – leci się w pozycji półleżącej z nogami wyciągniętymi do przodu. Zapinają mnie w million pasów – jakby się bali, że ucieknę 😉 Skłamałabym mówiąc, że nie mam takich myśli. Ale skoro się wymarzyło – trzeba zaakceptować konsekwencje. Zamykają nade mną plastikową kapsułę kabiny… niczym wieko trumny 😉 Nie ma odwrotu.

Szybowiec jak sama nazwa wskazuje szybuje. Sam się zatem w górę nie wzniesie rzecz jasna. Pod niebo wyciąga nas więc niewielki samolot. Nabieramy prędkości na trawiastym pasie startowym i z wolna wznosimy się w górę holowani na grubej linie. Mam nadzieję, że grubej 😉 Od niej zależy teraz powodzenie naszej… no właśnie, przejażdżki nie bardzo, więc może przelotki? przefruwajki? jakieś pomysły? 🙂

Tak wyglądamy z dołu. Odlatujemy w stronę Gorców, z każdą chwilą dla obserwujących nas z dołu stajemy się coraz mniejszą plamką na błękicie nieba, aż w końcu znikamy gdzieś nad górami.

Ze środka natomiast wygląda to tak:

 Mój pilot nie jest zbyt rozmowny. Przez całą drogę wydobywa z siebie w sumie może dwa zdania, bynajmniej nie złożone. Niezbyt proklienckie podejście.  Skoro pogawędek nie będzie skupiam się na podziwianiu widoków. A jest co podziwiać! Zakręcamy lekko na południe, dzięki czemu po prawej stronie w oddali pojawia się Babia Góra.

A z przodu… Tatry! Od samiućkiego wschodu po samiućki zachód, hej!

Uchachana rozglądam się na boki, nie wiedząc w którą stronę patrzeć – wszystko jest tak samo niesamowite. Nagle… szarpnięcie i spadamy! Mam wrażenie, że pikujemy wprost w ziemię! Ja naprawdę nie wiem jak użyć tego spadochronu! A nawet jak otworzyć tę piekielną pokrywę!

Na szczęście pilot sprawnie uspokaja lot – po prostu odczepiliśmy się od samolotu, teraz dopiero zaczyna się szybowanie. Tylko szum powietrza, słońce nad głową i przydałoby się jeszcze choć trochę tak zwanego noszenia… czyli powietrznych prądów wznoszących umożliwiających szybowanie. Tymczasem podobno w dużym uproszczeniu – są chmury, jest noszenie; nie ma chmur, zapomnij o noszeniu. Dlatego wprawdzie widoki są nieziemskie, ale za to lot będzie bardzo krótki 🙁

Staram się więc wykorzystać każdą chwilę. Lecimy prosto na Turbacz.

Za moment ostro zakręcamy, wirując nad Nowym Targiem – ponoć tak szukamy prądów. Uwierzę we wszystko, nie mam o szybowaniu bladego pojęcia 🙂 Wiem tylko, że jest przepięknie! I ta wiedza na dziś mi wystarczy.

Znów Tatry przed nami.

A z lewej Jezioro Czorsztyńskie i Pieniny. Z tej wysokości są takie maleńkie. Widzę nawet mój kraniec świata 🙂

Dunajec z tej wysokości nie jest ani Biały, ani Czarny – jest zielony 🙂 Wspaniale widać miejsce połączenia Białego Dunajca (ten z prawej) z Czarnym Dunajcem (ten z lewej), które właśnie od Nowego Targu płyną razem tworząc po prostu Dunajec bez przydomka.

Rzut oka na Pieniny i Pieniny Spiskie.

A pod nami domki jak dla lalek. W maleńkim miasteczku toczy się maleńkie życie, z maleńkimi radościami i maleńkimi smutkami. Z tej perspektywy do wszystkiego można nabrać dystansu.

Jeszcze raz Babia. Kręcimy się w kółko, dzięki czemu mogę się napatrzeć do woli. Ma to jednak trównież skutek uboczny… Mój brzuch wyraźnie mnie informuje, że wystarczy już tej zabawy. Jeśli potrwa to jeszcze chwilę dzisiejsze sniadanie może w sposób nagły i niekontrolowany znaleźć się poza układem trawiennym.

 

Chwała Bogu, że nie ma noszenia… Musimy lądować. Uffff! 😉 Zniżamy lot, zbliżając się do pasa lotniska. Jeszcze tylko lekka panika – czy to na pewno ma kółka? I czy my na pewno nie wbijemy się dziobem w podhalańską glebę? Na szczęście nie ma czasu do namysłu, lądowanie przebiega szybko i sprawnie.

Wysiadam z prawdziwą ulgą. Było wspaniale, jednak żołądek będzie dawać o sobie znać jeszcze przez kilka godzin…  Ale warto było! 🙂 Piękny prezent, kolejne marzenie zrealizowane! Dziekuję, dziękuję, dziękuję 🙂 A podpowiedź na przyszły rok… paralotnia też jest fajna 😉

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *