Tajsko-Birmańska Kolej Śmierci

DROGA DO ZAPOMNIENIA

Oglądaliście film Droga do zapomnienia (The Railway Man)? Colin Firth wciela się w brytyjskiego jeńca, Erica Lomaxa w japońskiej niewoli podczas drugiej wojny światowej. Lomax ląduje w obozie jenieckim na terenie Tajlandii, gdzie wraz z innymi jeńcami różnych narodowości wykorzystywani są jako siła robocza przy budowie kolei łączącej Bangkok w Tajlandii z Rangunem na terenie Birmy. Jeńcy pracują przy układaniu podkładów kolejowych, przy drążeniu przejazdów w skałach, a wszystko to w koszmarnych warunkach, w potwornym upale, w tropikalnych deszczach i pod nadzorem bestialskich Japończyków. Po latach Lomax spotyka jednego ze swoich oprawców… Film nabrał dla mnie szczególnego znaczenia po wizycie w miejscu, gdzie rozgrywa się jego akcja.

Będąc bowiem w Tajlandii mieliśmy okazję odwiedzić muzeum budowniczych Kolei Śmierci – tak potocznie nazywa się tę linię kolejową. Dlaczego? Podobno każdy podkład na jej trasie to życie jednego człowieka – jeńca wojennego lub cywila.

Tuż obok muzeum znajduje się cmentarz ofiar budowy kolei – rzędy grobów jenieckich, o które do dzisiaj dbają rodziny zmarłych tu żołnierzy i powołane przez nich organizacje.

Przy cmentarzu stoi kaplica – chrześcijański kościół w Tajlandii to naprawdę rzadki widok.

KRÓTKA HISTORIA BUDOWY KOLEI ŚMIERCI

Japończycy, którzy już na początku drugiej wojny światowej kontrolowali znaczną część południowo-wschodniej Azji rozpoczęli budowę kolei, która łącząc Tajlandię z Birmą miała zapewnić możliwość szybkiego transportu wojsk i zaopatrzenia na drugą stronę Półwyspu Indochińskiego. Pierwotnie przy budowie pracowali Azjaci, głownie z Birmy i Półwyspu Malajskiego. Ich liczbę szacuje się nawet na 240 tysięcy!

W 1942 roku po przejęciu przez Japończyków terytoriów południowo-wschodniej Azji dotychczas będących jeszcze w rękach państw alianckich (głównie brytyjskich i holenderskich), w ich ręce trafiła ogromna liczba jeńców wojennych. Choć pierwotnie nie było takiego planu, ostatecznie Japończycy postanowili wykorzystać jeńców jako siłę roboczą przy różnego rodzaju projektach budowlano-militarnych – w tym przy budowie kolei birmańskiej. Łącznie w czasie jej budowy, czyli w latach 1942-43 skierowano tam około 60 tysięcy jeńców. Wśród nich dominowały cztery narodowości – Brytyjczycy, Amerykanie, Holendrzy i Australijczycy.

Liczbę ofiar budowy kolei szacuje się na 100 tysięcy Azjatów i 13 tysięcy jeńców wojennych. Gorący i wilgotny klimat sprzyjał rozwojom chorób – dyzenteria, malaria, cholera zbierały swoje krwawe żniwo. Kolej prowadziła przez wyjątkowo trudny teren – dżungla, skały w których trzeba było wykopać przejazdy kolejowe, konieczność budowy mostów – jak ten na rzece Kwai, o którym pisałam niedawno. Głodowe racje żywieniowe, potwornie ciężka praca, spartańskie warunki sanitarne, a przy tym brutalność i bestialstwo japońskich inżynierów i nadzorców sprawiły, że liczba ofiar w okresie dwóch lat była niewyobrażalna. Wielu ofiar nie udało się zidentyfikować. Przykre jest jedynie to, że świat skupia się na jeńcach, niewiele miejsca w historii poświęcając bezimiennym w większości mieszkańcom tych stron.

Łączna długość kolei wyniosła ponad 400 km. Budowano ją z dwóch stron – z Tajlandii i z Birmy. Dzięki temu rozwiązaniu oraz przez niewyobrażalny wysiłek ludzi pracujących przy jej budowie, kolej ukończono w 16 miesięcy! Po zakończonej budowie jeńców przekierowano do Japonii i Singapuru, część pozostała w obozach w Tajlandii. Wielu z nich nadal pracowało przy utrzymaniu linii kolejowej w gotowości, aż do zakończenia działań wojennych. W czasie największego wykorzystania kolei Japończycy wysyłali dziennie średnio 6 pociągów dostarczających zaopatrzenie i wojska na birmański front.

Po wojnie linia zaczęła podupadać. W 1957 roku czynny pozostał jedynie jej krótki odcinek na terenie Tajlandii, z którego można korzystać do dzisiaj. Tym właśnie fragmentem mamy okazję przejechać w ramach naszej historycznej wycieczki.

W Muzeum niestety nie można robić zdjęć, stąd brak fotografii z wnętrza.

PRZEJAZD KOLEJĄ ŚMIERCI

Po zwiedzeniu muzeum zmierzamy na stację kolejową Wang Pho, z której pociągiem wrócimy do Kanchanaburi. W niemiłosiernym upale czekamy na przyjazd pociągu. Powietrze nad torami drży trawione gorącem. Zupełna cisza, ani grama wiatru. Jakby czas zatrzymał się w miejscu.

Wyposażenie stacji tylko pogłębia to wrażenie.

Wreszcie, po tajskim kwadransie, który trwa prawie godzinę na stację zajeżdża pociąg. Powinniśmy się już przyzwyczaić, że w Tajlandii na wszystko się czeka, ale jakoś nasze europejskie dusze nie dają się łatwo przekabacić. Wsiadamy do pociągu, licząc na choćby odrobinę przewiewu. Oprócz nas nie ma zbyt wielu pasażerów. Okna pootwierane na oścież, a dodatkowe orzeźwienie zapewniają…

Super nowoczesne klimatyzatory 🙂

Jednak nie przyjechaliśmy tu oglądać wnętrz. Bo za oknem widoki są znacznie bardziej obiecujące.

Trasa przejazdu biegnie zboczem – z lewej skalna ściana, z prawej głębia rzeki, a my na półce skalnej, szerokiej akurat na tyle, żeby zmieścił się pociąg. Mając w świadomości, że ta droga powstała 70 lat temu i znając już dość nonszalanckie podejście Tajów do wartości ludzkiego życia zastanawiamy się, czy to aby na pewno bezpieczna atrakcja 😉

Spójrz przez okno nabiera tu nowego znaczenia…

Za nami piętrzą się góry. Pod nami spokojna wstęga Kwai… Jest tak pięknie, że zapomina się zupełnie o tym jak powstawała ta kolej. I znów mam to samo wrażenie, które nie odstępuje mnie od wizyty na moście. Że tragedia miesza się tu z komercją. Że wykorzystujemy dla swojej przyjemności miejsce, które nie powstałoby, gdyby nie śmierć ponad 100 tysięcy ludzi.

Jedziemy właśnie wiaduktem, zbudowanym w całości z drewna, którego konstrukcja stoi tutaj od czasów drugiej wojny światowej! Czy na pewno wytrzyma ciężar pociągu również tym razem?

Nadrzeczny fragment kolei szybko się kończy. Szkoda, przejazd jest naprawdę piękny i robi duże wrażenie. Przed nami za to również malownicza podróż przez pola manioku. Słyszałam o manioku na lekcjach geografii wieki temu. Pierwszy raz mam okazję oglądać go na żywo. Wysokie krzaczki (ponoć mogą dochodzić nawet do 3 metrów!) na wątłych łodygach wystają ponad czerwoną ziemię. To co jadalne, kryje się pod nimi – bulwy choć kulinarnie odpowiadają naszym ziemniakom, z wyglądu przypominają raczej połączenie pietruszki z marchewką.

Zawsze, gdy widzę tak czerwoną ziemię, przed oczami staje mi scena z Przeminęło z wiatrem, gdy Scarlett O’Hara ściska w dłoni garść czerwonej ziemi Tary. Ech te skojarzenia 🙂

Jedno jest pewne – Tajlandia pokazała nam się dzisiaj z zupełnie innej strony. Niezwykle malowniczej, ale i tragicznej z racji swojej historii. Z ogromną ciekawością obejrzałam Drogę do zapomnienia ponownie, tym razem potrafiąc zwizualizować sobie miejsca, gdzie rozgrywa się akcja, mogąc choć w niewielkim stopniu wyobrazić sobie co musieli przeżywać jeńcy pracujący w tym potwornym upale, który dla nas, zaopatrzonych w duże ilości wody i mogących w każdej chwili schować się w klimatyzowanym autokarze i tak był nieznośny.

Jeśli będziecie w Tajlandii wybierzcie się na tę krótką historyczną wycieczkę. Nie spodziewajcie się fanfar i fajerwerków. Nie o to w niej chodzi. Jeśli oprócz plażowania i drinków z palemką choć trochę interesuje Was historia tej części świata, to zobaczenie Kolei Śmierci jest obowiązkowym punktem programu.

Informacje historyczne zamieszczone w notce pochodzą ze strony http://www.tbrconline.com/

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *