Z cyklu: Tymczasem na Rynku – jak Cracovia Maraton zepsuł mi niedzielny poranek

W niedzielę punkt o 9:00 musiałam znaleźć się po drugiej stronie centrum, aby spędzić dziewięć upojnych godzin słuchając o historii południowej Polski. Pogoda była nieco niewyraźna, zatem aby nie ryzykować powrotu na rowerze w deszczu po skończonych zajęciach, wybrałam się na rowerze miejskim, zakładając, że w razie ulewy wrócę tramwajem.

Na Rondzie Mogilskim sympatyczna, nieco zagubiona dziewczyna zapytała mnie “Przepraszam, gdzie jest ulica Kuklińskiego?” A kto to wie? Dopiero jednak od dziewczęcia dowiedziałam się, że miasto opanował Cracovia Maraton, w związku  z czym tramwaje  w centrum nie jeżdżą. W porządku, i tak byłam na rowerze. Jednak, grunt to mieć rozeznanie w imprezach miejskich… Wstyd i hańba.

Niedziela, 8:30 to zdecydowanie godzina, o której nie spotyka się zbyt wielu ludzi w mieście. Tymczasem, zaraz za Rondem Mogilskim zaczęłam napotykać chmary biegaczy przygotowujących się do maratonu. Jedni truchtali (jakby mało im było 42 km) inni rozciągali się, jeszcze inni omawiali strategię ze znajomymi.

Jakby nigdy nic dojechałam na Mikołajską i dopiero, gdy zagęszczenie biegaczy na metr kwadratowy zaczęło wzrastać z każdą sekundą zrozumiałam swój potworny błąd! Zapędziłam się na rowerze w sam środek maratońskiego obłędu! Kretynka… Wtedy miałam jeszcze szansę – zawrócić, ominąć ten cały chaos i dotrzeć spokojnie w miejsce docelowe. Niestety, uznałam, naiwnie jak się okazało, że przez Rynek musi dać się przejechać.

Tymczasem przez Rynek można było jedynie przeciskać się przez tłum, a przejście możliwe było tylko przez metalowe mostki dla pieszych rozpostarte nad trasą biegu. Z rowerem… kiepski pomysł. Pani ochroniarz (a może ochroniarka? ochronka?) niezwykle nieuprzejmie odsyłała z kwitkiem każdego, kto pytał, gdzie jest najbliższe przejście.

 

Tylko Adaś, jak zwykle, spoglądał na wszystko z nieskrywaną obojętnością…

Zamiast skierować się we Floriańską, uznałam, że przecież na Grodzkiej na pewno musi być przejście! I tu kolejny błąd. Przeciskając się z rowerem pomiędzy biegaczami, rodzinami biegaczy, przyjaciółmi biegaczy, psami biegaczy, dziećmi biegaczy (cholerny piknik rodzinny!) i rozlicznymi gapiami dotarłam do Placu Wszystkich Świętych. Komu poobijałam łydki moim rowerem – szczerze przepraszam. Sama też mam poobijane 😉

Tymczasem na trasie biegu trenowali niepełnosprawni zawodnicy w wehikułach, których nazwy nie znam, ale wygląda to jak rower, na którym się leży. Osiągali naprawdę zawrotne prędkości!

Na Placu Wszystkich Świętych sympatyczni panowie ochroniarze (zawsze twierdziłam, że to baby są wredne), przepuszczali spacerowiczów i rowerowiczów przez trasę maratonu, pilnując żebyśmy się wszyscy nawzajem nie pozabijali.

 

 

Zakładając, że już jestem spóźniona (zegarka z zasady nie posiadam, a sięganie po telefon wydawało mi się stratą czasu) pognałam Plantami w stronę Bagateli, aby tam oddać rower. Od jakiegoś czasu słyszałam już, że coś dziwnie stuka w moich dwóch kółkach. Przejechałam przez Wiślną, na tym fragmencie wyłożoną brukiem i nagle słyszę krzyki, ewidentnie skierowane w moją stronę. Spoglądam za siebie a tam… błotnik.

Leży sobie w najlepsze i odpoczywa na środku ulicy. Najpierw panika! Cholera, co ja z tym zrobię. Koszyk wypchany po brzegi moją ogromną torebką (zeszyt A4, półtora litra wody mineralnej i wszystko to co w przeciętnej damskiej torebce się znajduje, czyli… wszystko). Gdzie ja to cholerstwo wsadzę? Po wstępnych oględzinach okazało się jednak, że rowery miejskie są nieźle przemyślane – reklama (bo to ona odpadła) jest przyczepiana na rzepach, można ją więc spokojnie samodzielnie zamontować. Straciłam kilka kolejnych cennych chwil na montaż i pędem pod Bagatelę.

Na miejscu… jedno jedyne wolne miejsce w stojaku. Kompletnie zastawione przez inne rowery! Na szczęście dwoje uczynnych młodych ludków pomogło mi wstawić rower i wreszcie biegiem na szpilkach (przecież nie wybiorę się do miasta na płaskim, nawet na rowerze 😉 ) dotarłam w miejsce spotkania. Wpadłam zdyszana i okazało się, że jestem… 5 minut przed czasem! 🙂 Ale 2 złote za rower miejski potrącono z mojego konta 😉

Na tym nie koniec maratonowych obserwacji. W trakcie przerwy w zajęciach wybraliśmy się grupką na spacer. Do Rynku oczywiście, zakładając, że maraton już dobiegł końca, a raczej, że Ci, ktorzy mieli dobiec dobiegli już do końca maratonu. Rynek i okolice kompletnie zatkane przez spacerujących biegaczy. Wyglądali zabawnie w złotych foliach termicznych zarzuconych na plecy. Spod tych niby-tunik wystawały w większości potwornie chude łydki. Przez środek Rynku biegł (nomen omen) malowniczy turkusowy pas przenośnych toalet.

 

 

Przejście nadal tylko przez metalowe mostki. Z nich widok na pobojowisko. Istny krajobraz po bitwie.

Fascynujące jest to jak wielu ludzi biega. Widziałam w przelocie kolegę, którego pamiętam raczej z brzuszkiem. Teraz po brzuszku ani śladu, paradował dumnie w szortach, złotej pelerynie tryumfatora i z medalem na piersi. Bardzo wielu biegaczy wygląda na raczej wiekowych, głównie panowie. Nieważne czy przebiegli cały maraton, czy tylko część – szczere gratulacje!

I chyba widząc te radosne tłumy jestem skłonna wybaczyć organizatorom maratonu pełną dezorganizację mojego poranka. Pod warunkiem, że oddadzą mi moje dwa złote 😉

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *