Beskidy dla leniwych – zwiedzając Beskid Śląski

Leniuchy. Tak, to my. Pretendenci do miana przewodników beskidzkich. Po nocy pełnej rozwojowych gier intelektualnych oraz działań ze wszech miar integracyjnych (w końcu umiejętność pracy z ludźmi niezbędną cechą przewodnika jest) wyruszamy na Skrzyczne. Jak? Jak to jak – wyciągiem 😉

Aby dostać się ze Szczyrku na szczyt najwyższej góry Beskidu Śląskiego można albo dreptać pod górę przez półtorej godziny, albo skorzystać z wynalazku ludzkości w postaci wyciągu krzesełkowego. Plan obejmuje to drugie. Jakież jest więc nasze oburzenie, gdy dowiadujemy się, że z powodu wiatru wyciąg wywiezie nas jedynie do połowy góry. Oburzające, żeby przewodników górskich zmuszać do łażenia po górach 😉

Pakujemy się na dwuosobowe krzesełka, pamiętające dość odległe czasy. Byłam tu kiedyś na nartach… całkiem niedawno w zasadzie… choć z drugiej strony, gdyby tak dłużej pomyśleć to wstyd się przyznać, że w ogóle pamiętam takie czasy, bo było to w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jako smarkula wybrałam się na weekend w harcerskim towarzystwie. Do dziś z przyjemnością wspominam ten wypad. A krzesełka – od dwudziestu lat zupełnie się nie zmieniły.

Krzesełko przelatuje obok Hotelu Meta… znów miłe wspomnienia. Tym razem z nieco mniej odległej przeszłości – kilka lat temu miałam okazję organizować tu imprezy firmowe. Przyjemny hotel i naprawdę doooooobre imprezy 🙂

Kolejka sunie w górę, wiatr szarpie na boki metalową konstrukcją. A pod nami… Szkoła Szamana Tańcującego z Wiatrem. Że co??? Indiańskie totemy na zboczach Szczyrku wyglądają co najmniej abstrakcyjnie. Przybytek dziś raczej zamknięty. Trzeba by tu zajrzeć przy innej okazji i sprawdzić jakież to szamańskie obrzędy się tu odbywają.

Docieramy do górnej stacji pierwszej kolejki. Wiatr dmie tu jeszcze mocniej, ale wszelki dyskomfort wynagradzają widoki. Niebo wprawdzie złowrogo zachmurzone, ale i tak jest pięknie… Po prawej otwiera się przed nami Brama Wilkowicka, czyli wypłaszczenie pomiędzy Beskidem Małym, a Śląskim, u wylotu którego znajduje się Bielsko-Biała.

Krzesełka drugiego wyciągu dyndają na wietrze. Co z tego, że pasażerów mogłyby ochronić żółte plastikowe osłony, skoro cały wyciąg telepie się na wszystkie strony przy każdym podmuchu. Jazda wyciągiem w tych warunkach, nie miałaby nic wspólnego z BHP. Nie pozostaje nam więc nic innego, tylko zarzucić plecaki na plecy i po zamarzniętym błocie mozolnie ruszyć pod górę.

Już po kilku krokach wiemy, że wycieczka nie będzie należeć do tych najprzyjemniejszych. Im wyżej, tym warstwa lodu przykrywająca ścieżki staje się grubsza i bardziej śliska. W niektórych miejscach toczymy walkę – jeśli nie o życie, to przynajmniej o całość kończyn. Jakoś nikt z nas nie wpadł na to, żeby wziąć niewielkie raczki. A bardzo by się tu przydały.

Trudy podejścia jak zwykle w górach wynagradzają panoramy. Po kilkuset metrach otwiera nam się piękny widok na zachód, na pasemko Beskidu Węgierskiego, ze szczytami Kotarz i Hyrca (na pierwszym planie). Za nimi charakterystyczna płaska Równica, a nieco bardziej w lewo wystaje szczyt Czantorii. A przynajmniej tak mi się wydaje – opisy panoramek w dalszym ciągu nie są moją mocną stroną… Szczególnie w nieznanym mi terenie.

Docieramy do drogi przecinającej stok w poprzek. Droga jest tak oblodzona, że postanawiamy zaryzykować podejście bezpośrednio pod wyciągiem. Tam możemy liczyć na nieco więcej śniegu, w którym znajdziemy oparcie dla stóp.

Nie przewidujemy jedynie, że pochyłość będzie tak znaczna, iż bez użycia czterech kończyn wyjście stanie się niemożliwe. Na czworakach brnę pod górę. Podejście nie jest długie. Jednak tak strome i śliskie, że na górę docieram mokra od topniejącego śniegu i ubabrana w błocie po pachy. Czegóż nie robi się dla odrobiny górskiej przyjemności 🙂  Najlepsze jednak, że na górze okazuje się, iż kilka osób wybrało wyjście ścieżką… czyściutcy, suchutcy i zupełnie nie zmachani śmieją się nam w twarz, bezczelni 😛

Z lekką zadyszką maszeruję dalej pod górę. Jeszcze kilkaset metrów i docieramy na szczyt Skrzycznego, 1257 m n.p.m. A stąd zapierająca dech w piersiach panorama Kotliny Żywieckiej!  Choć przez całą drogę wiszą nad nami chmury, na samym szczycie niebo staje się dla nas łaskawsze, przepuszczając nieco błękitu i kilka nieśmiałych promieni słonecznych.

Słońce oświetla pojedyncze miejsca w Kotlinie, wydobywając przepiękną rdzawożółtą barwę zeschniętych zeszłorocznych traw.

Aby móc podziwiać panoramę w całej okazałości wchodzimy na niewielką platformę widokową. Ale wieje! To nie jest wiatr, to jest huragan! Plecak działa jak żagiel. Zbijamy się wszyscy w kupkę –  wiadomo, w kupie raźniej. Cała sztuka polega na tym, żeby wcisnąć się w sam środek grupy, zostawiając co większych kolegów na zewnątrz okręgu – w środku robi się prawie przytulnie 😉 Z naciskiem na prawie. Jest tak potwornie zimno! Przemoczone rękawiczki wyziębiają dłonie, czapka okazuje się zbyt cienka, szalik fruwa na wietrze nie chroniąc szyi przed zimnem. Najwyższy czas schować się w ciepłym miejscu.

Zziębnięci wpadamy do schroniska na szczycie Skrzycznego. Czas na gorącą herbatę z sokiem malinowym i specialite de la maison – pierogi górskie z bryndzą. Mniam 🙂 Spędzamy w schronisku przyjemnie ciepłą godzinę. Poza nami tylko nieliczni turyści i pojedynczy narciarze. Na Skrzycznem otwarta jest tylko jedna trasa zjazdowa. Poza amatorami zjazdów pojawia się też kilku wędrowców na ski-tour’ach. I pies. Ogromny bernardyn o imieniu Bari, który kładąc swój olbrzymi obśliniony łeb na stole próbuje wyłudzać smakowite kąski od uległych turystów. Z niezłym skutkiem skądinąd.

Nieco ogrzani wyruszamy w dalszą drogę. Zielony szlak wiedzie grzbietem przez Małe Skrzyczne, Kopę Skrzyczeńską, aż po Malinowską Skałę, gdzie skręcimy na szlak czerwony, który doprowadzi nas na Przełęcz Salmopolską.

Niestety w aparacie pada bateria, kolejne zdjęcia muszę więc robić telefonem. Ogromna szkoda, bo trasa jest wspaniała widokowo! Po lewej stronie towarzyszy nam przez cały czas Pasmo Baraniej Góry (to ten rozległy szczyt po prawej stronie na zdjęciu powyżej, w połowie zalesiony, w połowie pobielony śniegiem).

Idziemy zupełnie ogołoconym z drzew grzbietem  Skrzycznego, a panoramy rozpościerają się na wszystkie strony. Widoki piękne, ale jakim kosztem? Widać, że szalał tu wiatr. Znacznie mocniejszy niż ten dzisiaj. Drzewa powyrywane z korzeniami, połamane i uschnięte kikuty pni sterczące z niewielkich kęp śniegu. Krajobraz po bitwie. Bitwie, w której z naturą  przegrała… natura.

Gdzie nie spojrzeć horyzont zasłany chmurami. Pogoda postanowiła nie umilać nam tego dnia. Na szczęście chwilami watr cichnie, a szybki marsz sprawia, że krew szybciej krąży w żyłach i nie marzniemy już tak bardzo jak na szczycie Skrzycznego.

Poza nami na szlaku tylko pojedyczny turyści i narciarze. Śniegu niewiele, ale za to co chwilę na ścieżce natrafiamy na istne lodowiska. Ogromne kałuże pozamarzały tworząc tafle lodu, które co przezorniejsi omijają szerokim łukiem. Dobrze się tak idzie tą skrzyczniańską autostradą. Wiatr we włosach, śnieg pod stopami, a wokół ludzie tak samo zakręceni jak ja. Naprawdę nic więcej nie potrzeba mi do szczęścia! 🙂

Po lewej szeroka dolina Malinowskiego Potoku, a za nami oddalający się maszt na szczycie Skrzycznego.

Im dalej na południe, tym więcej śniegu. W niektórych miejscach, gdy nieopatrznie zejdzie się ze szlaku można zapaść się w śnieg powyżej kolan. Szarobura, ale jednak zima.

Wreszcie po nieco ponad godzinie docieramy do Malinowskiej Skały, z charakterystyczną wychodnią skalną. Stąd podążając dalej zielonym szlakiem po kolejnych dwóch godzinach dotarlibyśmy na szczyt Baraniej Gory, znanej wszystkim ze źródeł Wisły. Przy czym dowiadujemy się, że te źródła to w zasadzie tak zwane “wykapy”, bowiem Wisła nie tryska fontanną w konkretnym miejscu, tylko sączy się nieśmiało z błotnistych bagienek. Byłam tam jako nastolatka, ale jakoś niewiele pamiętam. Pewnie dlatego, że bardziej niż źródłami Wisły zainteresowana byłam pewnym przystojnym kolegą 😉

Dziś niestety nie mamy czasu na Baranią Górę, dzień jest na to za krótki. Niedługo zrobi się ciemno, a przed nami jeszcze półtorej godziny do przełęczy.

Szlak za Malinowską Skałą jest już znacznie słabiej przetarty i znacznie bardziej zaśnieżony. Idziemy gęsiego, najgorzej ma zdecydowanie ten pierwszy. Powoli robi się coraz ciemniej, pstrykanie zdjęć mija się więc z celem. Szczególnie przy pomocy aparatu w telefonie. Noga za nogą brniemy w dół. Od czasu do czasu ktoś rzuci we współtowarzysza podróży śnieżką, ale poza kilkoma potyczkami większych działań wojennych nie da się zaobserwować. Jesteśmy na to chyba zbyt zmęczeni.

Na Przełęcz Salmopolską docieramy już po ciemku. Beskid Śląski zaliczony. Ładnie tu, ale nie urzekająco. Za dużo cywilizacji. Na prawie każdy szczyt można wyjechać wyciągiem, albo co gorsza drogą… Pewnie wrócę tu jeszcze z poczucia beskidzkiego obowiązku, ale dla przyjemności zdecydowanie będę wybierać się gdzie indziej. W Gorce, Sądecki, Niski, czy w Bieszczady…

5 Replies to “Beskidy dla leniwych – zwiedzając Beskid Śląski

  1. Marto, dodanie pierwszego komentarza pod postem w tym nowym szablonie bloga jest nieco skomplikowane, myślę, że miałabyś więcej komentarzy pod swoimi cudnymi zdjęciami gdyby można było zwyczajnie kliknąć raz w napis ” Dodaj komentarz”.Tymczasem klikając w napisz “Brak komentarzy” mamy zablokowaną funkcję komentowania.Dziwnym trafem “wyklikałam” sposób by to zmienić ale może to być dla czytających nieco zniechęcające.
    Wpis świetny, zdjęcia jak zwykle zapierają dech w piersiach… A co do wchodzenia na czworakach… Skoro śniegu jak na lekarstwo , a lodu pod dostatkiem, trzeba było zabrac łyżwy :))

    Opisane przez ciebie okolice zdecyowanie wolę od maja do października. Zimą- zdecydowanie Tatry:)) . Małe Ciche i Białkę Tatrzańską:)- na narty.Pozdrawiam! Ps. Marto, kolejny problem z komentarzem polega na tym, że przy opcji “Opublikuj komentarz” system powiadamia mnie o wykryciu duplikatu komentarza.Coś jest zdecydowanie nie tak z tym szablonem:((

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *