Nadchodzi zima… październikowa niedziela na Magurze Spiskiej

Październikowy niedzielny ranek przywitał nas mgłą. Dopiero koło południa niebo powoli zaczęło przybierać nieco bardziej błękitną barwę. Niewiele myśląc wskoczyliśmy z Flokim w samochód – kierunek Magura Spiska.

Miejsce położone tak niedaleko, a zupełnie mi nieznane. Kilka miesięcy temu nie wiedziałam nawet, że taki masyw znajduje się w pobliżu. Trybsz, Łapsze Wyżne, podjazd pod górę przez Łapszankę, ostry zakręt w prawo, a za zakrętem…

Przepiękna panorama Tatr!

Tatry pobielone pierwszym śniegiem wyraźnie kontrastują z zieleniącą się ostatkiem sił jesienną trawą. Drobnymi krokami, powoli i z rozmysłem, ale jednak nadchodzi zima…

Nad Wysokimi Tatrami zawisły resztki mgły. Skaliste granie wystają znad gęstego pasa białych chmur. Chwilami trudno powiedzieć gdzie kończy się obłok, a zaczyna skała.

Po drugiej stronie Przełęczy nad Łapszanką rozpościera się widok na wąską dolinę prowadzącą w stronę Łapsz Wyżnych. Za nią w oddali ciemne lesiste stoki Gorców, lekko przysłonięte pasem smogowych paskudztw znad Nowego Targu.

Na Przełęczy stoi pobielona kapliczka kryta gontem. Pod dachem kryje się dzwon, ostrzegający okolicznych mieszkanców o nadchodzących zagrożeniach, przede wszystkim o burzach. Dzwonki takie nazywano dzwonkami loretańskmi, od włoskiej miejscowości Loreto, z której pierwotnie je przywożono. Później jednak dzwonki loretańskie niekoniecznie musiały pochodzić z Włoch. Ważna była ich funkcja i intencja w jakiej zostały poświęcone.

I tu pojawia się pewna sprzeczność… Coś z pogranicza pradawnych słowiańskich wierzeń, doktryny Kościoła i… w co najbardziej chciałabym wierzyć, odrobiny magii.

Nasi słowiańscy przodkowie wierzyli, że deszcz, a w szczególności burze przynoszone są przez płanetników, podniebnych bożków chmur i burzy. Według wierzeń płanetnicy nie bali się w zasadzie niczego poza  dźwiękiem dzwonów, dlatego kapliczki z dzwonkami loretańskimi miały ich skutecznie odpędzać. Hola, hola, płanetnicy i kapliczki? Pogańskie bożki i chrześcijańskie rytuały? Coś mi tu nie gra…

Wygląda na to, że nie tylko mnie coś tu nie pasowało bowiem pewnego pochmurnego dnia mieszkaniec Łapszanki oddelegowany do bicia w dzwon zamiast odgonić burzę przywołał ją i zginął, rażony piorunem. Czyżby dzwonek nie zadziałał? A może cała sprawa mieszania kultu płanetników z religią chrześcijańską nie spodobała się temu Bogu, w którego od dzieciństwa każą nam wierzyć. Cóż, na to pytanie zapewne nie znajdziemy odpowiedzi… Osobiście skłaniałabym się jednak do wersji z płanetnikami. Wydaje mi się znacznie bardziej interesująca 😉 Koniec rozważań filozoficzno-metafizycznych.

Pobliski drogowskaz przewidziano dla turystów z Polski i Słowacji. Nic dziwnego, jesteśmy bowiem przy samej granicy słowackiej. Dosłownie kilka kilometrów, a miejscami kilkaset metrów od nas przebiega granica państwa. Dziś już tylko symboliczna, przynajmniej dla nas. Gorzej z Flokim – on niestety nadal potrzebuje paszportu, aby przekroczyć granicę. A dokładniej rzecz biorąc potrzebuje paszportu w razie, gdyby ktoś złapał go na przekraczaniu granicy 😉 Na szczęście tym razem to nam nie grozi.

W planie mamy tylko krótki spacer po okolicy, uwzględniający zdobycie jednego z wyższych szczytów pasma Magury Spiskiej – Hołowiec, 1035 metrów n.p.m. Biorąc pod uwagę że startujemy z wysokości 955 m spacer będzie naprawdę krótki 😉

Po drodze na spragnionych czeka bańka z mlekiem. Wokół jak zwykle w tych stronach pełno krów, jest więc szansa na całkiem świeży biały płyn.

Ostatnio piłam mleko prosto od krowy mając lat kilka. Wtedy wydawało mi się obrzydliwe. Ciepłe mleko, prosto z krowiego cycka, z pianką na wierzchu…. o zgrozo, do dziś na samą myśl przechodzą mnie dreszcze. Z drugiej strony sam smak nie był taki zły, tylko ta paskudna piana… Być może dzisiaj, po wielu latach picia mleka UHT byłabym nawet w stanie docenić walory naturalnego mleka. A przede wszystkim przypomnieć sobie wakacyjne czasy dzieciństwa…

 Koniec chwilowej zadumy nad upływającym czasem. Mijamy wiejskie zabudowania obszczekiwani przez wszystkie tubylcze psy. Jak na złość zapomniałam smyczy, Floki biega więc samopas, zaglądając co chwilę na podwórka i próbując zaprzyjaźnić się z łańcuchowymi burkami. Łańcuchowe burki najwyraźniej nie szukają jednak nowych znajomości. Czas więc szybko opuścić cywilizację.

Asfalt przemienia się w bitą drogę, ta zaś w błotnisty leśny dukt. Po kilku minutach jestem oblepiona błotem aż po kostki. Kolejne deja vu z dziecięcych wakacji 😉

Wychodzimy na polanę, z której rozpościera się widok na całą południową stronę. Nieco na wschodzie skrawek Beskidu Sądeckiego i pasma Beskidów po słowackiej stronie.

Lekko schowane za białym obłokiem Tatry Bielskie.

I całkiem zatopione w chmurach Tatry Wysokie.

Jesień zdmuchnęła już liście z wielu drzew. Nadchodzi Zima… Nie widać już kolorów jesieni, tylko zmęczoną latem zieleń pól, piaskową suchość traw i gdzieniegdzie intensywną rubinową barwę owoców dzikiej róży. Kłuje. Powinnam była zabrać rękawiczki, można by zrobić nalewkę. Choć nawet nie wiem czy nalewka z dzikiej róży może być dobra, więc może nie ma czego żałować.

A na północy Królowa. Babia Góra, która ostatnio dobitnie okazała mi swoją wyniosłość stąd prezentuje się jak rozpłaszczony pagórek. Aż trudno uwierzyć, że potrafi być tak bezwględna. Może po prostu chciała pokazać, że nadchodzi zima…

Natrafiamy na ambonę myśliwską. A raczej na to co po  niej zostało. Koślawa drabina, której żaden BHP-owiec nie dopuściłby do użytku. Kusi mnie, żeby wejść choc kilka stopni wyżej, w końcu stamtąd świat na pewno wygląda ciekawiej. Rozsądek jednak zwycięża. I dobrze. Szczeble wyglądają jakby za chwilę miały się rozlecieć.

My tu gadu, gadu, a tymczasem Floki znika. Zew natury nie daje mu odsapnąć nawet na chwilę. Oszalałe z radości psisko biega tam i z powrotem. Przelatuje przez trawy, w zupełnym amoku wpada w las, buszuje w nim przez dłuższą chwilę i dopiero po kilkukrotnym nawoływaniu pędem wraca do nas.

Uszy podskakują mu na wszystkie strony, futro fruwa na wietrze, a wywalony różowy jęzor sprawia, że jego morda wygląda jak morda najszczęśliwszego psa na świecie. Rozumiem go. W stu procentach! Sama też mam ochotę tańczyć z radości. Z radości, że po całym tygodniu zdychania pod pokrywą mgły i smogu w moim skądinąd ukochanym mieście, mogę wreszcie odetchnąć pełną piersią!

Spoglądam na południowy zachód. A tam charakterystyczny maszt, a tuż pod nim górna stacja wyciągu narciarskiego. Jurgów. Dawno tam nie byłam, trzeba będzie nadrobić zaległości narciarskie w tym sezonie. Oby był lepszy niż ostatni.

Tuż obok masztu widać niewielką kropkę, to samolot zabierający turystów na loty widokowe z Nowego Targu. Kolejny punkt z listy atrakcji do zaliczenia. Na wiosnę.

Widoki dzisiaj muszą być wspaniałe… wystarczy spojrzeć na to co widać z 1000 metrów. Nawet 200-300 metrów więcej może robić ogromną różnicę.

Zapach ściętego drzewa. Zapach żywicy. Wdziera się bezczelnie przez nos. Niepytany, niezapraszany, wpada przez dwie małe dziurki i wywraca do góry nogami cały światopogląd. Dla takiego zapachu chce się rzucić wszystko, wynieść się w góry, zamieszkać w szałasie, paść owce i po prostu być. Tylko tyle i aż tyle. Ech te bzdurne romantyczne mrzonki 😉

A co to takiego pod lasem? Białe takie, dziwnie nie pasujące do jeszcze zielonej trawy… No tak, na północnym zboczu, w cieniu drzew natrafiam na pierwszy śnieg w tym roku. Nie ten daleki na szczytach Tatr. Ten całkiem bliski. Zimny i mokry. Rozpływający się w dłoniach, gdy dłużej się go w nich przytrzyma. Nadchodzi zima…

To nasz pierwszy raz. To znaczy pierwszy raz, gdy widzę Flokiego na śniegu. Znając jego zdecydowaną awersję do wszelkich opadów atmosferycznych byłam przekonana, że śnieg będzie wrogiem numer dwa, zaraz po deszczu. Tymczasem… Floki oszalał z radości! Wpadł w te niewielkie kupki śniegu, wytarzał się w nich na wszystkie możliwe strony. Biegał, skakał, pożerał białe kępki, tarzał się, znów biegał, znów skakał, znów pożerał!

Pierwszy raz widziałam go w  takim radosnym amoku! Na zdjęciu obok wygląda jak szalony zając. Obłęd w oczach, rozdziawiona paszcza i ta morda wołająca: “chcę więcej! Dajcie mi więcej białego puchu!”

Floki, mam dla Ciebie dobrą wiadomość…. Wielkimi krokami NADCHODZI ZIMA…

 

 

 

2 Replies to “Nadchodzi zima… październikowa niedziela na Magurze Spiskiej

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *