Koliba na Łapsowej Polanie, czyli wreszcie powrót w góry!

Są takie miejsca, które nie dają człowiekowi spokoju – po prostu musi, no musi tam dotrzeć, choćby nie wiem co. Fiksum dyrdum takie, no cóż zrobisz, jak nic nie zrobisz. Na mojej liście są na przykład (rzecz jasna między innymi): Tanzania, Kanada, parki narodowe w USA, Islandia, Madera i… Koliba na Łapsowej Polanie. Że co? No Koliba, przecież mówię. Nie spocznę póki nie zobaczę. Jakie jest kryterium trafiania na moją listę? Niezwykle obiektywne. Brzmi mniej więcej: “BO TAK”. Tak więc, gdy nieco ponad rok temu usłyszałam, że w okolicy Nowego Targu budzi się do życia po około czterdziestoletnim letargu “prawie nowe schronisko”, poczułam właśnie takie głośne “BO TAK” w zakamarkach mojej duszy i po prostu musiałam, no musiałam dopisać je do swojej listy. A ponieważ Łapsowa Polana geograficznie raczyła położyć się nieco bliżej mojego codziennego i niecodziennego habitatu, niż taka nie przymierzając Tanzania, wysforowała się Łapsowa, nie Tanzania, na sam przodek listy “do zobaczenia”. Wisiała sobie na tej liście dobrze ponad rok, aż wreszcie nastał dzień 17 sierpnia anno domini 2018, piątek skądinąd.

Plan był ambitny – bladym świtem wyruszyć na szlak. Już koło 11-tej byłyśmy w drodze! Wcześniej trzeba było zmienić kilka pieluch, ugotować obiad z sześciu dań, obetrzeć zasmarkany nosek, wypić kawę, podmuchać rozbite kolanko, wyplewić ogródek i zapewnić pozostających w domu mężczyzn – sztuk 3, lat w sumie 103, że jak drużyna Boba Budowniczego “da-dzą radę!” (kto nie zna tego okrzyku z Boba, niech koniecznie obejrzy choć jeden odcinek). Po wypełnieniu tej jakże ważnej misji mogłyśmy wespół z rodzicielką wyruszyć w nieznane.

Przygoda miała szanse zakończyć się 10 minut od domu, w okolicach Ostrowska, na drodze z Łopusznej do Nowego Targu. Stoimy, nic się nie dzieje. Nic się nie dzieje, stoimy. Utknęłyśmy w korku (jak na te rejony) gigancie. A czas nieubłaganie tyka tik-tak, tik-tak, tik-tak. Z wyliczonych pieczołowicie czterech godzin męskiej hegemonii na krańcu świata odliczałyśmy po minutce, wiedząc, że w razie gdyby nie “da-li rady!” trzeba będzie pędzić z odsieczą.

Czy ja aby nie miałam Wam pisać o Kolibie na Łapsowej? No dobra, miałam. Ale tak dawno nic nie pisałam, że nie mogę się po prostu powstrzymać od dygresji. Wybaczycie?

To teraz będzie w skrócie. Gdy korek wreszcie puścił, my puściłyśmy się z mamą, choć zazwyczaj się nie puszczamy. W drogę się puściłyśmy. Wylądowałyśmy aż na Marfianej Górze, która to góra góruje sobie jak góry mają to w zwyczaju nad Nowym Targiem, a dokładniej nad Kowańcem i kojarzy mi się niezmiennie z marchewką. Skojarzenie jest zapewne słuszne, acz nie dopytywałam autochtonów o etymologię. Może następnym razem.

Marfiana Góra wygląda mniej więcej tak:

Trochę jakby w cieniu wygląda, ale to dlatego, że nie chciało mi się wyjmować aparatu i zdjęcia częściowo poczyniły się smartfonicznie i tak nie do końca wyszły. Ale kto by się przejmował drobiazgami, gdy, UWAGA, UWAGA, pierwszy raz po trzech latach wyrusza na szlak!!!

Chwała Bobu (Budowniczemu), że raczył pociągnąć asfalt tak wysoko! Dzięki temu po trzech latach nie muszę od razu ruszać naprawdę w góry, mogę po prostu przespacerować się jak na spokojnego człowieka przystało pół godzinki do schroniska. Bob raczył nawet wyżwirować parking tuż tuż przy miejscu skąd rusza ścieżka w las. Dzięki Ci, Bobie, dzięki! A my sobie przewrotnie zaparkowałyśmy z mamą mą kilkaset metrów niżej, pod drzewkiem, kulturalnie na poboczu, BO TAK. Jak miał pokazać dalszy rozwój wypadków zadziałała kobieca intuicja, oj zadziałała, ale nie wchodźmy w szczegóły, niech sobie napięcie rośnie, oj niech rośnie sobie na pięcie i nie tylko na niej…

A parking wygląda tak:

To jeszcze Wam powiem, że nawet jakby Wam się tych 35 minut do schroniska iść nie chciało, to na samą Marfianą Górę wyjechać warto, bo i parking jest wyżwirowany i widoki całkiem zacne. Jakby mi się chciało wyjąć aparat to bym Wam pokazała jakie, ale tak to musicie mi uwierzyć na słowo, że widać Tatry, i jeszcze trochę Tatr, a w dole Podhale widać też. No. A miejscami na przykład widać, że ktoś się zacnie napracował, drewno sobie pociął na zimę, do kominka, ale mu się jakoś tak rozleciało. I leży sobie teraz w takim artystycznym nieładzie, prosząc się wręcz o uwiecznienie na fotografii, choćby i smartfonem.

Słonko przygrzewa, ptaszki ćwierkają, wiaterek chłodzi. Sielanka. Tak pięknie, że aż podejrzanie… A cóż to za dziwne białe kartki porozwieszali na płotach, drzewach, chałupach, no wszędzie porozwieszali, tak że choćbyś chciał zignorować to nie możesz, bo w oczy się pcha, za kołnierz się wciska i pod pachą łaskocze. Kartka. A na niej obwieszczenie, iż w dniu 17-tym sierpnia 2018  w godzinach 7:00-17:00 droga na Marfianą Górę będzie zamknięta, albowiem nawierzchnia asfaltowa w tym czasie zrywaną będzie. Jak to zamknięta, skoro właśnie tu wjechałyśmy? Zgodnie stwierdzamy z rodzicielką mą osobistą, iż na pewno zrezygnowali z prac w tak pięknym dniu, bo przecież już południe, a żadnego Boba na horyzoncie nie widać. No. To rośnij sobie napięcie.

Są też inne obwieszczenia. Na przykład takie:

I to obwieszczenie przyjmuję z ogromną wdzięcznością, albowiem po trzech latach stanu przedmatczynego i matczynego, obżerania się słodyczami na potęgę, bo jakoś przecież z przeciwnościami losu trzeba sobie radzić, i nie robienia kompletnie nic dla swojej kondycji poza wynajdywaniem powodów dla których nie mogę nad nią pracować, 35 minut wydaje się rozsądną jednostką czasu, jaką jestem w stanie poświęcić na podejście w górę.  Kropka się Wam czytelnikom należy w tym miejscu niewątpliwie, albowiem długaśne to zdanie się zrobiło, że hej!

A ścieżka przed nami wyrosła o! taka. Sympatyczna, nieprawdaż? Aż chce się iść.

Ambitne z nas jednak bestie, ze mnie i z mamy mej. Narzuciłyśmy sobie tempo całkiem przyzwoite. Okazuje się, że z kondycją wcale nie jest tak najgorzej. Mogę się faszerować słodyczami dalej! 😛

Poprzednim razem byłyśmy razem na Lubaniu i na Turbaczu, a miało to miejsce jakieś cztery lata temu. No dobra, nie licząc Chochołowskiej z wózkiem, ale to nie było we dwie więc się nie liczy. W ogóle mało mamy takich matczyno-córczynych chwil w naszych zapracowanych życiach (dobrze, że nie przez RZ), więc gadało nam się naprawdę dobrze. I choć z zadyszką, choć z przyspieszonym biciem serduch naszych, to szłyśmy mieląc jęzorami bez przerwy, jak te nie przymierzając krowy na pastwisku przy naszym krańcu świata. Choć nie wiem czy one poruszają tematy egzystencjalno-medyczno-psychologiczno-rodzinno-społeczne. A może ich nie doceniam?

Gadać po drodze można, ale jednocześnie patrzcie przed siebie na rozwidleniach! Do schroniska wiedzie nas niebieski szlak, którego na starszych mapach nie znajdziecie. Mam wrażenie, że wytyczono go po otwarciu schroniska, ale ręki nie dam sobie za to uciąć. Co to zresztą za pomysł, żeby sobie dawać rękę ucinać!?

My tu gadu-gadu, a tu… O! Jaka ładna polanka.

No ładna, ładna, bo ni stąd ni zowąd nagle wyrasta przed nami schronisko! Dotarłyśmy na Łapsową Polanę, nawet nie czując, że wyruszyłyśmy z parkingu. 35 minut dobrym tempem to zdecydowana przesada – szłyśmy najwyżej 28 😛

Samo schronisko z zewnątrz wygląda bardzo przytulnie. Dla amatorów oglądania schronisk z każdej strony, wrzucam zdjęcia schroniska z każdej strony. Od boku:

Od tyłu:

Od przodu:

I takie tam zbliżenie, żebyście nie powiedzieli, że to nie Łapsowa. Poza tym na pelargonie w białym koszyczku zawsze miło popatrzeć.

Zabrakło zdjęcia z drugiego boku, powiedzmy tyło-boku – przyznaję się bez bicia, tam nie dotarłam.

Z zewnątrz przytulnie, a w środku… jest tylko lepiej! Wszystko jeszcze pachnie nowością, co w schroniskach jest przecież bardzo rzadkie. W wystroju udało się połączyć tradycyjne elementy schroniskowe z nieco bardziej nowoczesną nutką. Drewniane ławy, kominek, a do tego hamaki i bardzo przyzwoita łazienka. Całokształt tak mnie zachęcił, że poważnie rozważam kolejny po-kursowo-beskidzki wypad właśnie w to miejsce. 34 miejsca noclegowe powinny wystarczyć, nawet gdybyśmy zamierzali wszyscy przyjechać z rodzinami.

W razie gdyby miejsc było za mało zawsze można skorzystać z hamaka.

Nie wiem czemu wrzucam Wam tu zdjęcia łazienki… może dlatego, że jak na schronisko naprawdę jest ładnie, czysto i schludnie.

Tuż obok schroniska stoi mała estrada, a przy niej kilka rzędów ławek. Widziałam na stronie fejsbukowej Koliby, że odbywają się tutaj gitarowe śpiewogrania, koncerty – zwał jak chciał. Ważne, że grupa górskich zapaleńców szarpie struny i drze gardła w okołogórskich klimatach – osobiście nic więcej do szczęścia nie potrzebuję. No może poza moim kochanym małym Słonkiem, jego Tatą, Flokim i wypłatą. W każdym razie kolejny plan kiełkuje w mojej głowie – Koliba w dzień zaliczona, teraz czas na wieczorną, gitarową wersję Łapsowej!

A w dzień ławki służą wypoczynkowi, oferując taki właśnie uroczy widok. W tle pod chmurami Tatry – następnym razem wybiorę się po pierwsze w dzień dobrej widoczności, po drugie nie w samo południe. Wtedy uwierzycie mi, że naprawdę widać tam Tatry, bo dzisiaj uwierzyć mogą mi tylko albo łatwowierni, albo znający topografię Gorców i Podhala 😛

Dla znających topografię w stopniu nieco niższym  na ścianie schroniska zamieszczono drogowskazy. Gdzie nie spojrzeć – niebieski szlak. Miejsce wypadowe skądinąd zacne – czy to na Turbacz, czy na Stare Wierchy całkiem stąd niedaleko.

Posiedziały, mapę pooglądały, wodę jak zwierzęta wypiły – czas wracać do naszych chłopaków. Droga w dół jak to w dół -znacznie krótsza niż w górę. Już po chwili wychylamy nosy z lasu, i uszy w ślad za nimi by usłyszeć niepokojąco buczący odgłos, który przypomina nic innego niż… odgłos zdzierania asfaltu!!! AAAAAAA!!! Biegiem w dół, ja i rodzicielka ma, na ile nogi pozwolą. Zziajane mijamy maszynę pracującą w tempie pół metra na godzinę, oj przegonić taką bestię to nie lada wyczyn, wskakujemy do auta, wymijamy kilka stojących przy drodze ciężarówek i już nas nie ma. Jeszcze tylko lody w Nowym Targu, jeszcze tylko babciny zakup z lekka żenującego balonu-motoru dla mojego Słonka, ach jakże go ucieszył ten balon zwany od tego dnia “motonem” – “moton, mamo, moton!” i już pędzimy z powrotem do męskiej części rodziny.

Wyrwałyśmy się tylko na chwilę. Ale czyż nie z chwil właśnie składa się to monotonne życie nasze? Tę jakże krótką wycieczkę będę wspominać niezwykle przyjemnie, bo na liście do zobaczenia o jedno miejsce mniej, ufff, bo wróciłam w góry, może nie z przytupem, ale wróciłam, bo spędziłam z mamą jakże cennych kilka godzin, na które na codzień nie możemy sobie pozwolić. Do tego Kolibie na Łapsowej mówię zdecydowane TAK! Przetestujemy ją noclegowo miejmy nadzieję już niedlugo! 🙂

2 Replies to “Koliba na Łapsowej Polanie, czyli wreszcie powrót w góry!

  1. Ale fajne miejsce i ten hamak! 🙂 Sama bym się w takim pobujała! 😉 Widzę, że mamy bardzo podobną listę must-see 😉
    Ja też mam dużo fiksum dyrdum i to chyba wyjaśnia dlaczego nie umiem usiedzieć w miejscu 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *